07 lipca 2025

Opętanie (1981)

Dziś już takich nie robią

W Holandii chodzi jako The Night the Screaming Stops, co moim zdaniem pasuje lepiej - ten daje radę, ale nie ma w sobie Tego Czegoś ani sugestii pochrzanionej sytuacji domowej.

A ta Marka i Anny taka jest. Zaczyna się dupnięciem - on wraca z wyjazdu i dostaje od niej decyzję rozwodu. Próbują się dogadywać, on zgadza się wynieść, ona potwierdza romans, oboje przyjmują to na chłodno.

Aż JEBUT! Zaczynają tracić kontrolę - nad sobą; sytuacja dołącza później.

Pierdolnik eskaluje i opada tylko dlatego, że Mark i Anna potrzebują czasem złapać oddech; napięcie, w przeciwieństwie, nie ma przerwy - nie przewidzisz, kiedy któreś z tej dwójki wróci do akcji, i Z CZYM. Szaleństwo jest tu bowiem czymś szybko przeszłym do porządku dziennego - jego akty dokonywane są na równi z normalnymi czynnościami, ze spokojną starannością, logiką, paradoksalnym zaplanowaniem. Nie zawsze jest też reakcją - potrafi pojawiać się niesprowokowane. Całe dwie godziny oczekiwania na wybuch - nic to, jeśli ogląda się to po raz enty, pewne sceny (nóż elektryczny, przejście podziemne, Heinrich w ruderze) zawsze dowożą ciarki.

Nie jest to coś, z czym da się walczyć, ale Mark próbuje - coś napomyka, kursuje syna do szkoły i na zad, wysłuchuje Anny (kiedy udaje mu się wcelować w moment, który jest dogodny też dla niej) - jednak i on powoli tonie, bo do folie à deux trzeba dwojga. A Anna ma do przetrawienia lata nawarstwień.

Sytuacji zdecydowanie nie pomaga, że nauczycielka dzieciaka przypomina pogodną bliźniaczkę Anny - nie szczęśliwszą, bo Anna doskonale odnajduje się w chaosie (na-war-stwie-nia!); prawdziwym, nie oferowanej przez Heinricha pod przykrywką wolnej duchowości kontroli.

Obiło mi się o uszy, że Żuławski odreagowywał tym filmem paskudny rozwód z Małgorzatą Braunek; a że artyści przeżywają teatralnie (dodajmy mało wyględną osobowość reżysera), to wiele wyjaśnia.

Technicznie dobre prowadzenie kamery i niby ten lepszy, ale dołujący Berlin Zachodni - pustki, chłód, brud. Ciekawostka: za mającego może dwadzieścia sekund czasu antenowego stwora odpowiadał Rambaldi, ten od głowy Big Chapa (brace yourselves for 2028).


Possession
reżyseria: Andrzej Żuławski
scenariusz: Andrzej Żuławski, Frederic Tuten
występują: Isabelle Adjani, Sam Neill, Heinz Bennent, Margit Carstensen
_________________
ilustracja: https://fontsinuse.com/uses/43314/possession-1981-french-movie-poster

20 czerwca 2025

Predator: Pogromca Zabójców (2025)

Pierwsze wzmianki padły osiem miesięcy przed premierą (październik '24), a potwierdzenie w kwietniu, robiąc z tego filmu w zasadzie niespodziankę. W bonusie do szybkiego zaistnienia dla publiki jest również szybki w istnieniu - akcja pruje, momenty wytchnienia są rzadkie, a mięso armatnie pada tak szybko, że moje AuDHD wymięka. Zdecydowanie na kilka seansów.

Nie nazwałabym tego antologią, tylko trzema wątkami ze wspólną konkluzją:

segment 1: The Shield ("Tarcza")
...czyli wikińska vendetta ku pamięci ojca przerwana przez kosmitę z naręcznym kafarem. Śnieg, topory, drakkary (snekkary?), siekani proto-Rosjanie. Nie najpopularniejszy setting, ale wystarczający, żeby to było jego drugie dziecko (trzecie, jeśli liczyć dodatki Viking i Valkyrie w Hunting Grounds), po opowiadaniu Skeld's Keep w antologii If It Bleeds z 2017 - na szczęście podobieństwa kończą się na czasoprzestrzeni i populacji ludzi, fabuła jest nowa.

Ludzka obsada lubialna - czyli ich krwawe zgony oglądało się trochę przykrzej niż pozostałego mięsa armatniego - acz stanowiąca anonimową masę, którą trzeba identyfikować po liście płac (z blondynką było najprościej, ale brodaty i z wilczym kapturem to równie dobrze mogą być odpowiednio Ivar i Gunnar, jak i Gunnar i Ivar - trzebaby osłuchać się innych występów ich dubbingowców, żeby dopasować; trzeci typ nie mówił, czyli nie ma problemu).

W zamieszaniu nikt nie miał czasu dopasowywać Predatora do mitologii, ale później wyszło, że Ursie (protagonistce) skojarzył się z Grendelem - otwierając drogę dyskusji, czy w wersjach opowiadanych to na pewno był jeden stwór, a nie jakaś grupa, skoro to dla niej synonim całego gatunku, a żyła przed spisaniem poematu. Trochę się spodziewałam, że nie draugr, ale może według scenarzysty akurat one były stricte kopcowe; na upartego może jeszcze Jötunnowie.

[na marginesie - jeśli ciuchy Tych Złych wydają się wyglądać znajomo, to dlatego, że akcja odbywa się na tym, co znamy jako Rosję granicząca z Białorusią. A lód zdolny wytrzymać pod półtonowym bydlęciem nie musiał być zabiegiem estetycznym, jak na koniec Ochłodzenia Wieków Ciemnych/początek Średniowiecznego Optimum Klimatycznego (rekonstrukcje paleoklimatyczne wskazują na nagły pik w połowie IX wieku, gdy dzieje się segment), i tak było o stopień-półtora Celcjusza niżej, niż dziś.]

segment 2: The Sword ("Miecz")
...czyli nieistniejące odczytanie testamentu zepsute przez kosmitę z chwytakiem z automatu do pluszaków. Setting jest faworytem fanowskim, wnosząc z ilości stylizowanych fanartów (albo wciskających Predatorów w ō-yoroi - w których wyglądają całkiem zacnie, BTW), a medialnie użyto go w kilku komiksach (szczegółów niet, bo nie jara mnie ten format aż tak, żeby śledzić), dodatku Samurai w Hunting Grounds i oczywiście w Three Sparks dla If It Bleeds.

Czasoprzestrzeń zamerdała puszogonkiem jeszcze za Predators, "tylko" gościem robiącym znaleźną przedrestauracyjną kataną (czyli shintō [新刀] lub shinshintō [新々刀]) - notabene dubbingującym tutejszego protagonistę (i jego brata - drugi dubbinger ogarniający japoński nie był dostępny?). Spełnieniem marzeń byłby chyba ronin odzyskujący honor dzięki skopaniu Predatorowi dupska - z tym, że to shinobi (zaczynam mieć uczulenie na ninję), a Predator był poboczną misją (wręcz przyćmiewającą doraźnie tę właściwą). I dobrze, bo wracanie do łask grali już w Three Sparks.

Tu jeszcze dałoby się liczyć trupy, gdyby nie niejasność, czy Kenji (ten protagonista) swoich tylko nie nokautował - w końcu raz, że mu raczej nie zależało na pogorszenie relacji z bratem jeszcze bardziej, a dwa, że nie było krwi.

Estetycznie ten segment był najlepszy - obył się bez kwestii (poza wstępną i zstępną), szacun za ogarnięcie zasady show-not-tell. Mocniejszy moment, to gdy Kenji halucynował starego na podstawie portretu, i przerwała mu łapa wypluta przez halun - jednak Predator może widowiskowo przedrzeć się przez papierową ścianę.

segment 3: The Bullet ("Pocisk")
...czyli przynajmniej zestrzelili Osiowców, zanim kosmita w myśliwcu zestrzelił ich. Druga Wojna Światowa zalicza debiut, bo nie użyli jej prawie nigdzie - nawet w If It Bleeds - poza łanszotowym komiksem Demon's Gold, tylko z innymi Osiowcami.

Precedens stanowi też dogfight (oraz pozbawiony dredów Predator - co może sugerować, że to renegat), który wygląda trochę jak przereagowanie - godne ostrych narzędzi przeciw wilkowi - ale dla kosmitów taka sytuacja to też przecież nowość, nie? Ludzie nie występują naturalnie na granicy troposfery... na zewnątrz maszyn. Na ten segment przypada najłatwiejsze liczenie trupów i w cholerę nowych Pred-gadżetów, które jakoś trzeba ponazywać na fandomie.

Fabuła przypomina mi dwie rzeczy: pierwszą jest goszczący już tu Shadow in the Cloud - jego amerykańscy lotnicy, protagonista wbijający na imprezę na krzywy ryj (i nikt mu na początku nie wierzy), pełzanie poza kabiną mając pod tyłkiem tylko kilkaset metrów powietrza - choć tam mieli bombowce, nie myśliwce, a bebok nie kisi się z protagonistą; druga rzecz to książka koleżanki, bo jest o lotnikach wojskowych na polu bitwy (podałabym tytuł, ale nadal jest przed publikacją, więc nie jest jeszcze oficjalny).

Moim zdaniem był to najciekawszy segment i miał najciekawszego protagonistę (najłatwiejszego do odniesienia się), który spokojnie dogadałby się z Naru - to znaczy Ursa i Kenji też byli kreatywni, ale Torres miał najwięcej pola do popisu (wymuszonego przez konieczność tkwienia w kabinie czy nie - miał).

I moja teoria co do biologii Predatorów została potwierdzona.

ostatni segment
...czyli nie staraj się wygrywać, bo cię zauważą. Sytuacja to wyciągnięcie z grobu prawie trzydziestoletniego pomysłu Roberta Rodrigueza (tak, tego Rodrigueza od armaty przy pasku) na walki kogutów - tylko, że z ludźmi - połączone z reanimacją słabo zrealizowanego w tej marvelowskiej podróbie komiksu The Preserve i The Last Hunt chowania zawodników do zamrażarki na później.

Ale to tylko zapożyczenia, a nie jazda na kliszach - segment ma kilka zaskakujących rozwiązań i własną godność, a animacyjna estetyka scen walki nie obraża logiki.

Jest pewną zagadką, jak na stresie udało im się pokonać barierę językową - Ursa może mogła się podomyślać, bo angielski ma trochę staronordyckich korzeni, ale pochodzący z odizolowanej Japonii Kenji? - bo translatory działały tylko z predatorzego na ludzkie. Zapewne animowanie gestykulacji nastręczyłoby dodatkowej pracy.

I oczywiście obowiązkowy strażnik-debil od dźgania śmiercionośnej bestii.

PODSUMOWANIE
Nie jest to pozycja szczególnie odkrywcza, ale bardzo dobrze egzekwuje "stary, dobry styl", jak to określają ludzie, którzy dostają za takie opinie kasę. Największym krokiem wprzód jest oficjalne poszerzenie kultury Predatorów i otwarcie nowego szlaku fabularnego.

Pierwszych trzech Predatorów pełni raczej funkcję dekoracyjną - cały ich rozwój postaci to przybyłem-mordowałem-umarłem (veni-necavi-mori...? Cztery semestry łaciny XD). Przejęcie się losami tej trójki raczej nie grozi - to jeszcze nie ten Trechtenberg, dopiero w listopadzie - bo nie mają czasu na pobudowanie wokół siebie atmosfery, która rekompensowałaby rzezie. Co prawda w Predators ten typ z kłami, który rozwalił Morfeusza, miał łącznie mniej czasu antenowego niż którykolwiek z tej trójki, ale nadrabiał sugerowanym tłem (i psami). W sumie ten od myśliwca był spoko.

Tytuły segmentów można interpretować mniej dosłownie, niż preferowane uzbrojenie - Ursa faktycznie była taką trochę Tarczą, poza taranowaniem w razie potrzeby chroniła tyły (mama-bear, nomen omen); Kenji był za rozwagą i współpracą, a japońskie miecze wymagają rozgarniętego użytkownika; a Torres sam w sobie nie jest zbyt groźny, ale dać mu dostęp do maszyny, to klękajcie narody. Szkoda, że czwarty segment nie miał nazwy (choćby i powtórki "Killer of Killers" - który nie wymaga głębszej filozofii, bo jest wytłumaczony łopatologicznie dwa razy).

Wbrew pozorom, że to odbierze ducha, animacja to właśnie atut Pogromcy Zabójców - wyobrażacie sobie, ile środków pochłonęłaby realizacja na żywo scen podwodnych? Walk powietrznych? Albo na arenie? To właśnie dobrze, że animacja, nie cholerne CGI "live"-action (jeśli tylko na to będę narzekać na Badlands, powinno być w porządku). I aż nie mogę uwierzyć uszom, że obyło się bez zajechanych onelinerów Arniego (dropienie ich co część - poza Predator 2 - nie jest najlepszym pomysłem). W końcu, jest to pierwszy od trzech filmów (po Prey i Romulusie), kiedy nie mam zastrzeżeń co do finału.

I powodzenia ze zgadywaniem, kogo dubbingował Michael Biehn!


Predator: Killer of Killers
reżyseria: Dan Trechtenberg, Joshua Wassung
scenariusz: Micho Robert Rutare
dubbing: Lindsay LaVanchy, Louis Ozawa Changchien, Rick Gonzalez, Michael Biehn
___________________
ilustracja: xenopedia.fandom

11 czerwca 2025

O powstawaniu "Predatora", cz. 5: Zbiorowa odpowiedzialność za mordercę idealnego

Po tym, jak dżungla okazała się kiepskim terenem na szczudła, zaś JCVD nie wytrzymał presji (a ekipa filmowa jego), produkcja stanęła w martwym punkcie, dopóki ekipa od efektów praktycznych nie skombinuje łatwiejszego w manewrowaniu maszkarona (jakby manewrowanie czymkolwiek na meksykańskim zadupiu było łatwe).

Pierwszym podejściem było ubranie Huntera [tak, kiedyś ufok nazywał się bardziej adekwatnie] w egzoszkieletozbroję, żeby wyglądał straszniej; a jako że nadal miał te problematyczne szczudłowate nogi, trzeba było w końcu przyznać się, że się wtopiło i zmienić podejście.

I to jest japońszczyzna, a nie gołodupiec!

Przez krótki moment rozważano zgapienie z ksenomorfa (coś całkiem odwrotnego,
niż dwie dekady później knuli z Predalienem - więcej Aliena niż Predatora),
zanim spróbowano z... goblinem?

Za ostateczny projekt i jego podejścia odpowiadało tyle osób, że do tej pory etiam mater incerta est. Same żuwaczki to według jednych źródeł wkład Jamesa Camerona poprzez Stana Winstona, podsunięty podczas lotu na trasę reklamową Aliens w Japonii, a według innych - recykling z porzuconego Goblins Rogera Cormana, tych samych konceptystów, Roberta Shorta i Alana Munro; ten drugi miał być nieoficjalnie (i faktycznie, według Shannona Shea) autorem pełnej sylwetki opartej na grafice Masaja z gabinetu producenta Joela Silvera, za którą oficjalnie odpowiadał Mitch Suskind.

Ktokolwiek za to odpowiada, ma kredyt za dredy

W każdym razie efektem było zaangażowanie Stan Winston Studios - do akurat czego nie ma żadnych wątpliwości. Latem '86 Hunter-Predator był na językach firm od efektów praktycznych - zwłaszcza po zdaniu grabek przez Boss Film Studio - i SWS podjęło rękawicę z pewną rezerwą, bo udział oznaczał rozparcelowanie ekipy między Meksyk a The Monster Squad (wtedy oczko w głowie, teraz tylko smętny przypis do Predatora i niezbyt wielkie grono fanów).

Przy Predatorze pracowało tylko kilku z nas, podczas gdy wszyscy inni byli przy Łowcach potworów. W warsztacie panowało nastawienie, że Predator to film-"bękart", a Łowcy potworów to ten fajny. Robiliśmy za ryżego pasierba. Ale hej, słyszeliście o Łowcach? Widzieliście jakiś sequel czy "Łowcy potworów kontra Obcy"? Zrozumiałe, czemu wszyscy byli podekscytowani Łowcami, ale nawet, jeśli film zebrał grono wielbicieli, to nie był hitem, a Predator okazał się fenomenem.
- Howard Berger, chyba rzeźbiarz?

Neandertalczyk tydzień po spotkaniu z lwem jaskiniowym

Tu ująć szczękoczułek, tam dodać żuchwę...

Już w ferworze prac (sześć tygodni!) Predator wymienił rozdwojony język na przedłużone palce - spuścizna po Gillmanie z TMS - ale ogólnie biorąc, trzymano się projektu Steve'a Wanga na podstawie tego "masajskiego".

____________________
źródło:

31 maja 2025

Wnioski z "To"

Zostawmy kwestie, czy ekranizacje z 1990 i 2017-2019 były udane czy nie - budżety i możliwości techniczne mieli, jakie mieli. Odpowiadając, czemu To Kinga wymaga specjalnego traktowania - jest w cholerę długie. Banał.


Dlaczego trudne do ekranizacji?

🤡 Przede wszystkim tam jest wszystko - flashbacki, teraźniejszość, flashbacki flashbacków, wycinki gazetowe (kinda jak w Carrie), programy historyczne/przyrodnicze/oba naraz; w pewnym momencie następuje dłuższy kawałek o geologii i historii białego osadnictwa, zakończony wnioskiem, że dany kawałek ulicy nie zapewniał możliwości obrony przed stadkiem troglodytów. Możliwy konflikt priorytetyzowania względem istotności dla fabuły a zadowolenia fanów (wiem, że sporo osób interesowała śmierć Eddiego Corcorana).

🤡 Poziomy flashbacków zasługują na specjalny graf - główną linią jest "dorosłość", która dzieli się na flashbacki "dzieciństwo" i "książkę Mike'a", a oba mają jeszcze własne odgałęzienia - w tym sceny z przeszłymi tragediami. W dodatku "dzieciństwo" jest podane dość niechronologicznie - wiadomo, gdzie jest koniec (tam, gdzie koniec książki, DUH), mniej więcej wiadomo z początkiem (teoretycznie początek książki, ale we wspominkach pojawiają się jeszcze wcześniejsze daty od śmierci George'a), a pomiędzy sieczka (są części, gdzie lipiec występuje przed sierpniem, ale again - flashbacki).

🤡 Młyn powyżej jest spowodowany dopasowaniem flashbacków do przeżywających teże - czyli nie tylko głównej siódemki (od pewnego momentu szóstki), ale i Henry'ego Bowersa, Audry, męża Beverly... Co nie brzmi na duży kłopot, ale na papierze - na ekranie pokazanie związków pomiędzy scenami musiałoby zająć trochę ekwilibrystyki.

🤡 Sami-Wiecie-Która-Scena (A-Jeśli-Nie-Toście-Szczęściarze). I to nie tylko ona, ale i parę innych. Kwestia dzieci i seksualności istnieje, ale jeśli targetem książki/filmu są Amerykanie i ludzie z XX i XXI wieków, lepiej udawać, że nie ma tematu.


Co wypadałoby zrobić (w 2044???)

🎈 Iść z trendem filmów '17-'19 i umieścić akcję "współcześnie" w roku premiery, a "przeszło" 27 lat wcześniej (czyli w 2017 i 2044, jeśli producencka góra utrzymałaby prawidłowość) - książkowe plany 1958 i 1985 byłyby za drogą imprezą, jeśli chciałoby się zgrać to z dobrymi efektami; powiem tak - reżyser musiałby mieć renomę Spielberga albo Nolana, żeby zdobyć takie finansowanie. Mogą pojawić się za to problemy ze zblazowaniem dzieci i komórkami, albo przeciwnie - dałoby to pole dla nowych pomysłów Tego. Wszystko byłoby zależne od tego, czy chcianoby zadowolić fanów Kinga, czy ówczesną widownię składającą się głównie z ludzi, którzy nie będą wiedzieć, co to lata 50..

🎈 Serial limitowany - przy tak pokaźnym materiale 3 godziny 12 minut i 5 godzin 4 minuty spaliły jako niedosyt; 8-10 odcinków byłoby w sam raz (najmniej 6 godzin, najwięcej 10), na co zezwala format książki, podzielonej na części i interludia. Ta sama formuła sprawdzała się już przy innych Kingach. [Kiedy to piszę, serial Welcome to Derry jeszcze nie miał premiery - planują ją coś na 2026?]

🎈 Nie zapominać o roli Mike'a Hanlona! IMHO był jedną z najciekawszych postaci, a oddawanie jego roli kompendium tragedii Derry w filmie z 2017 gościowi, który i tak już miał hobby, to blisko strzału w stopę.

🎈 Pozostanie przy braku seksu to dobra droga - Sami-Wiecie-Którą-Scenę łatwo wyciąć, bo nie tworzy za szczególnie ciągu przyczynowo-skutkowego z poprzednią, następną ani flashbackiem, wprowadzenie do śmierci Hockstettera będzie wymagało edycji; reszta to kawałki strumieni świadomości, więc siłą rzeczy się je pomija.

🎈 Dobrym pomysłem byłoby zaangażowanie podobnych aktorów do ról dorosłego Henry'ego Bowersa i Toma Rogana - rozdział 22 (Rytuał Chüd) zaznacza, że bardzo się przypominali. To by nawet pasowało do postawionej parę rozdziałów wcześniej teorii, że Derry ścigało Przegrywów przez całe życie.

13 maja 2025

Tarot (2024)

Nic nie zapowiadało, że to będzie dobry film - a już zwłaszcza bezczelne Ctrl+C-Ctrl+V z Blumhouse'a sześć lat wcześniej - a jednak dostaliśmy... może nie diament, ale przynajmniej dobrze oszlifowaną cyrkonię. Zawsze lepiej od szkiełka.

Jeśli oglądaliście Prawda czy wyzwanie, to już macie jakiś obraz (i wam współczuję). Fabuła Tarota to technicznie ten mem "Dasz skopiować pracę domową? Jasne, tylko zmień parę rzeczy, żeby nauczyciel się nie połapał" - punktem wyjścia jest impreza, podczas której banda studenciaków gra w grę (tarot to gra?), która okazuje się budzikiem dla uj-wi-czego, które wybija ich jak śledzie w beczce z dużo bardziej kreatywnym MO niż Vecna w ST4 (uczcie się, Dufferowie!), więc młodzież znajduje ostatniego ocaleńca z poprzedniej edycji i urządza cuda wianki. Aż strach, co opęta "głuchy telefon". Albo "muzyczne krzesła".

Jednocześnie to adaptacja książki Horrorscope z 1992, ale na ile, to nie wiadomo.

Przyjmując, że oba filmy do duchowi "brothers from another mothers", Tarot jest tym bardziej udanym. I postaci sympatyczniejsze, i cuda wianki mniej skomplikowane (kiedy oglądam takie rzeczy, naprawdę nie chcę się zastanawiać nad logistyką), i zbrodnie.

A cóż to za zbrodnie! Istny festiwal dwuznaczności! Jako aspie byłam zachwycona, bo nie lubię przenośni, a dosłowność za wróżbami była bardzo satysfakcjonująca (poza dwoma ostatnimi razami, które trącą lenistwem scenarzystów). Im brutalniejsza, tym ciekawsza, bo z racji PG-13 (dlatego nie ma tam nawiązania do "spilling guts" [idiom: wygadać się, dosłownie: wylać flaki]) wymuszała kreatywność w ukrywaniu gore, i to wcale niczego nie łagodząc - w jednym przypadku było jeszcze upiorniej, bo widać głównie reakcję ofiary, a co się dzieje za kadrem, trzeba sobie dopowiadać.

Nieco gorzej, jako dla aspie, wypadły liczne jump scare'y i zbliżenia na ryjki stworów (ano są stwory. W tym jeden w cylindrze. NA OSIEMNASTOWIECZNEJ TALII). Rzucanie ich paszczami w obiektyw nie było konieczne, naprawdę. To były bardzo dobre charakteryzacje.

reżyseria: Spenser Cohen
scenariusz: Spenser Cohen, Anna Halberg
wystąpili: 
Harriet Slater, Adain Bradley, Jacob Batalon, Avantika
____________________
ilustracja: IMDb.com

26 kwietnia 2025

O powstawaniu "Obcego", cz. 4: Kinder-Niespodzianka, której nikt nie chciał (a teraz chce każdy)

[Temat prawie że okolicznościowy - tydzień temu była Wielka Sobota]

Na ironię, nie wiadomo, jak ab ovo wyszła historia Jaja - przypuszczalnie nie był to aż tak pasjonujący proces myślowy, żeby uznano go za warty spisania. Na materiałach pozascenariuszowych Jajo zawsze figurowało zgodnie z esencjonalną funkcją jako pojemnik na większą gwiazdę (o której za rok):

POJEMNIKI. Skórzaste przedmioty w kształcie jaj, wysokości około metra, zawierające larwy obcego. Zwieńczone są małą „pokrywą”, która odskakuje, gdy podchodzi ofiara.
- list O'Bannona do Gigera, 11 lipca '77 [za: Robert Filipowski]

(Wart o dodać, że oryginalna nazwa tej fazy to Spore Pods, czyli strąki zarodnikowe).

Praca 363i. Większość projektów uwzględnia Jajo wraz z twarzołapem,
więc przygotujcie się na powrót tego drania za rok

Lista z 17 lutego '78 podaje trzy wersje Jaj: mętne (wiele sztuk, te do interakcji elastyczne), przezroczyste (kilka) i przezroczyste do wyplucia twarzołapa. Giger i Peter Voysey rozpoczęli fermę na początku września, gdy tylko "góra" przestała się płonić na widok wersji testowej.

Giger skorzystał z wykształcenia z wzornictwa przemysłowego, żeby nie przekombinowywać - od tego film miał Ridleya Scotta - i zaprojektował jajo zgodnie z jego funkcją. A że był Gigerem, nie obeszło się bez fundowanie grubym rybom Niebieskich Ekranów Śmierci, od producenta Carrolla kwękającego o panice wśród chrześcijan, przez kwiat scenografa planowego, po Scotta, któremu szczelina wylotowa kojarzyła się z cipą; skądinąd słusznie.

(Praca 381) Przyjrzyjcie się, a potem obejrzyjcie Obcy: Romulus
 i wyobraźcie sobie, jaki cyrk zrobiliby czterdzieści pięć lat temu
Ridley, masz obcego biegającego z metrowym penisem na głowie. Na statku obcych są trzy czteroipółmetrowe waginy, a ty twierdzisz, że jajo jest obsceniczne?
- Carroll na powyższe [za: RF]

Giger zrepetował iście w swoim stylu - dublując srom, żeby zadowolić i kwiatolubną część decyzyjną, i chrześcijan. Nikt chyba nie przejrzał tego sarkazmu, bo dalsze problemy ten etap miał już tylko natury fotograficznej.

Wyróżnienie w konkursie na pisankę

Jaj wykonano łącznie około 130, większość gipsowych lub polyestrowych. To "wypluwające" było gumowane, a na mechanizm otwierający musiało czekać do końca września. Ładownię sfilmowano 29 września (zaraz po kokpicie, gdy tylko "armia" wymieniła fotel z Pilotem na Jaja), powtórki 10 października, po czym wszystko na szrot - sam koniec terminu wynajmu hal. Otwieranie Jaja z "wypluwaniem" kręcono już w postprodukcji, 22 listopada.

Przemyślajcie głupotki scenariuszowe, bo skończycie, przez cały boży dzień rzucając typowi w twarz gumowym peniso-skorpionem

Taka ciekawostka, że jednoszczelinowym jajom udało się ponoć dostać do oficjalnej wersji, jako statyści ostatniego planu.

*

BONUS [bo i tak go wykasowano]: eggmorphing, czyli ostatnio-pierwsze stadium cyklu życiowego. Nie jest to kanon, a więc briefing - zamiast jajo złożyć, Big Chap obślinił truchła kilku ofiar, żeby przepoczwarzyć je w Jaja (z czego konkretnie miałyby powstać same twarzołapy - no idea).

W tym momencie Luke poczuł, że już nie jest na Dagobah
W wolnym czasie Scott projektował muzea sztuki nowoczesnej

Produkcja jest owiana mgłą niejasnej chronologii - Giger i Voysey zajęli się projektowaniem już po Wielkim Sromowym Szoku, a więc na początku września - prawdopodobnie 4-go. Pierwszy "jajomorf" był gotowy na 10 września, drugi kilka dni później - na pewno najpóźniej 15-go, kiedy Scott uznał, że trzeba przewrócić dekorację do góry nogami.

(Praca 393) Trzeci do brydża i dopiero chrześcijanie by się rozszaleli

Wersja Dallasa wymagała sklejania wszystkiego na odlewie Toma Skerritta, bo jako późniejsza ofiara musiał być jeszcze rozpoznawalny. Harry Dean Stanton miał pod tym względem o tyle wygodniej, że Brett po takim czasie był usmarkany do pełnej anonimowości i wystarczyło pracować na kukle. Dodatkowo do scen palenia potrzebne były jeszcze cztery lateksowe figury (okablowane, bo Dallas miał płonąć żywcem) do czterech kątów ujęć. Ze względów estetycznych postanowiono obłożyć Skerritta żywymi robakami.

Zanim zrobiło się gorąco, Dallas wymyślił już sześć przyczyn,
przez które znalazł się w tej niewygodnej sytuacji 

Po obsuwie z 17 września na 25 udało się w końcu sfilmować przedśmiertną rozmowę z Dallasem. Następnego dnia skok do Bray, gdzie "jajomorfy" (ze Skerrittem już jako widzem) poszły z dymem. Albo wtedy, albo wcześniej doszło do incydentu ogniowego:

Musieli nauczyć Sigourney używać miotacza ognia. Ćwiczyła więc za studiem na wielkim trawniku. Ten sprzęt wypluwa płomienie na sześć metrów. Kiedy przygotowywali scenę, w której Tom jest w kokonie, Ridley nakazał: "Ognia!". W tym momencie technik od efektów specjalnych krzyknął: "Cięcie!". Gdyby odpaliła miotacz, cała ekipa, łącznie z nią samą, usmażyłaby się. Mogła być z tego wielka tragedia, ale akcja dodała scenie napięcia.
- Veronica Cartwright [za: RF]

Ostatecznie robota poszła na darmo, gdy w bliżej nieokreślonym terminie między drugą połową kwietnia 1979 a początkiem maja (kilkanaście dni przed premierą) scena poszła w cholerę jako spowalniacz, za czym opowiadali się Scott, montażysta Terry Rawlings, producent David Giler, współscenarzysta O'Bannonna Ron Shusett, Carroll, a nawet Skerritt.

Chyba, że macie wersję reżyserską.


05 kwietnia 2025

"Uderz w Struny", Joan He

Retelling Opowieści o Trzech Królestwach, jakim jest Uderz w Struny, podpada pod kategorię fantastyczną nie ze względu na opieranie się na opowieści, tylko przez kreację świata - tak jak w Żelaznej Wdowie mieliśmy kopię VIII-wiecznych Chin w całej ich mizoginicznej glorii, tak tutaj w III-wiecznych quasi-Chinach główne role w dramacie obsadzają kobiety. Jest tam kilku mężczyzn, ale najgrubsze ryby polityki i militarystyki są piękniejszej płci (z rodzynkiem-strategiem Wroną); w dodatku to grupa wiekowa +/- 20, co u czytelnika z Zachodu może wywoływać pewne problemy z rozróżnianiem (chyba stąd częste podkreślenia ubioru). Wedle słów autorki w posłowiu, był to zabieg bardzo celowy, motywowany przede wszystkim jej doświadczeniami w Ameryce, gdzie "osobę widziano w niej na ostatnim miejscu, na pierwszym zawsze Azjatkę". Stąd brak gender w świecie przedstawionym, żeby  postaci - zwłaszcza protagonistko-narratorka - nie były definiowane jako to, czym się urodziły.

Mówiąc o narratorce, Zefir (prawdziwe imię - Pan Qilin; jeszcze do tego dojdziemy). Jawi się ona od pierwszych chwil jako ktoś nieco komiczny - prezencja to priorytet, więc powłóczyste białe szaty na zagnojoną drogę must have (mogę się mylić, ale mundur wysokiego szczebla nadal sygnalizowałby motłochowi, że ma bić pokłony), a od następnych już jako sodówa. Zrzędzi na szeregowców, cywili, kadrę wojskową niezachowującą odpowiedniej sztywności... Co akurat rozumiem, bo na studiach trafiali mi się ludzie planujący na ostatnią chwilę (przy czym "planujący" to eufemizm - bo po co ustalać na zaś, kto ma kogo na bilecie grupowym, lepiej dzwonić pod nosem konduktora, gdzie jest jeszcze wolne miejsce i latać przez cały skład). Innymi słowy, Zefir zyskała. Im głębiej w narrację, tym bardziej okazuje się, że jest również paranoiczką, ale jak ma nią nie być jako strateżka frakcji na przegranej pozycji? I to tak przegranej, że najmniejszy drobiazg może wyrzucić tę frakcję z równania?

Żeby nie było prosto, aura fantastyki w pewnym momencie nabiera nowych odcieni, i jak Zefir zaznacza do upadłego, że magic userką nie jest, tylko fenomenalną obserwatorką (a i nie wszechmocną - raz się omsknęła ze zmęczeniem łuczników, za co dostała satysfakcjonujący kubeł zimnej wody od Wrony), to później wyczyniają się cuda wianki, których scharakteryzowanie byłoby spoilerem. A że materiału wyjściowego nie znam, to nie stwierdzę, na ile ten rozwój sytuacji wierny, ale z przypisu autorki wnioskuję, że interpretowała dość swobodnie.

Trudnym orzechem do zgryzienia okazały się personalia, dla mojego zachodniego mózgu bardzo neutralne. Nie zliczę, ile razy z pomocą leciał spis postaci na początku, bo rodzaj przydomka nie pasował do rodzajnika noszącego. Zazdroszczę w takich chwilach anglojęzycznym, u nich wszystko poza ludźmi jest nijakie. Ta Zefir, ten Wrona. Faktycznych imion i nazwisk jest kilka, ale chińskich, więc tu też powodzenia na Zachodzie. Nie pomagała narracja w czasie teraźniejszym - moja znienawidzona - co w zamian dało się wykazać feminatywom, w normalnych warunkach przyprawiających o salto mózgu (czytałam co czytałam, i mnie generałka i strateżka po prostu nie leżą), a tu przynajmniej wiadomo, kto "mówi" czy "idzie".

25 marca 2025

4 urodziny bloga

wejść6889 razem, 2981 tego roku (>8 dziennie; >248 miesięcznie)

najaktywniejszy miesiąc fazymarzec (501 wejść)

najaktywniejszy dzień fazy: 4 marca (179 wejść)

najpopularniejsze posty fazylogline'y do "Fantologii" (144 wejść), statko-magazyn z "Obcego" (12 wejść), recka "Gniewu Potrójnej Bogini" (10 wejść)

postów: 170 (tej fazy: 26)


16 marca 2025

"Ostatnia Upadła Kraina", Graci Kim

[Dlaczego w całej serii uparcie tłumaczą "realm" jako "kraina", skoro "królestwo" jest bliżej w słowniku? Przecież już raz był podmiot żeński w tytule, dla równowagi powinien być nijaki!]

Mamy pewien progres, bo za akcję w końcu nie odpowiada nieprzemyślany pomysł Riley. Tylko łatanie konsekwencji po takowym. Pamiętajcie, dzieci - jeśli "banda nudnych dziadków" twierdzi, że regularne używanie dyngsu do podróży między światami zrobi tym światom kuku na muniu, nie bierzcie przykładu z Hattie i zmanipulowanej przez nią Riley, bo nudne dziadki jednak mają dłuższe doświadczenie.

W czym postępu nie ma, to w gubieniu czynności (acz przyznaję, że coraz rzadziej), z których jedna sytuacja - brak wzmianki o otwieraniu wszystkich klatek pomiędzy pierwszą a ostatnią - wygląda na przyspieszenie, ale jak Riley wydostała się z moździerza? Oraz czemu trzeba wracać o akapit, żeby zrozumieć, że Hattie poleciała do drugich drzwi, a nie zawróciła do tych, którymi weszła?

Na szczególną uwagę zasługuje zdanie, przez które cała intryga drugiej książki idzie się tarmosić w krzaki - a sens jego taki, że po zgonie Riley i Dahl, jako personifikacje Słońca i Księżyca, wracają na nieboskłon (zgodnie z zasadą, że dusze wracają, skąd pochodzą - co w przypadku większości istnień oznacza przechowalnię w Krainie Duchów). Tyle że, jak wszyscy pamiętają, Riley popełniła samobójstwo i wylądowała w standardowych zaświatach. Jakieś wyjaśnienie tego fenomenu? Ktoś kojarzy, czy Graci Kim odpowiadała na podobne pytanie w swoich socjalach?

I włosy Dahla, praktycznie przy każdym jego pojawieniu w narracji MUSI paść przypomnienie o kolorze jego włosów, zawsze jakieś takie poetyckie. W poprzedniej części to męczyło, w tej korciło, żeby zgolić mu ten łeb.

Tym razem więcej rzeczy zaskoczyło mnie pozytywnie:
 zygzak ekspozycja muzealna-emmettowe tłumaczenie o syndromie oszusta; 
 przypadkowy nur w ocean hotelowej fontanny; 
 okołokrólicze inside jokes w farmaceutykach (Lab animals just wanna have fundamental rights!); 
 załamanie nerwowe Riley po dźgnięciu istoty żywej; 
 moje ulubione - bardzo ukryta aluzja do Predatora, kiedy Lisica użyła czaru niewidzialności.

https://tenor.com/pl/view/predator-eyes-flash-flashing-glow-gif-17155899

Postaci (nawet Jennie) zrobiły krok ku Jedni i nie ma już nikogo, kto by wkurzał lub radował, co zawdzięczamy regularnej wymianie towarzyszy przez Riley. Chyba tylko to uratowało Hattie przed zostaniem hidden-villainem. Emmetta natomiast to, że autorka w końcu przestała udawać, że wie, jak zachowuje się człowiek "chłodny" emocjonalnie. I niestety, ale Bogini Jaskiniowa Niedźwiedzica w pierwszej części była jedyną z panteonu, która zachowywała się jak faktyczny wielomillenijny byt, a nie gimnazjalistka z kółka dramatycznego (dobra, jeszcze Wodna Smoczyca się wybijała, ale czy naprawdę musiała bawić się w zagadki?).

[https://rzekaswiadomosci.blogspot.com/2024/12/modziezowkowe-bingo.html]

*

W podsumowaniu całej serii, seria drobnych wątpliwości:

1. Status hybrydy Emmetta. Dosłownie żaden element trzech książek nie wskazywał, żeby uznawano to za coś złego - nikt nie złorzeczy na matkę Emmetta za ślub z niemagicznym, nikt nie goni samego Emmeta, nawet Jennie, po której takiej akcji należałoby się spodziewać. Najwyraźniej cała ta niechęć to po prostu luźne gadanie bez odniesienia do rzeczywistości.

2. Związki małżeńskie. Praktycznie każde małżeństwo, jeśli wspomina się jego przynależność klanową, jest wewnątrzklanowe. Międzyklanowe najwyraźniej mogą istnieć, skoro dorośli nie próbują poprawiać shippowania przez dzieci Hattie z chłopakiem nie-Gom, ale najbliżsi dorośli są pro-inkluzywni (czy w takim razie dzieci nie przemycałyby opinii własnych rodziców? Sugerując, że ich rodzice też nie widzą nic złego w związkach międzyklanowych?). Ta kwestia jest jednym wielkim niedopowiedzeniem, a założę się, że wielu czytelników interesowało, po którym rodzicu dzieci z międzyklanowych związków dziedziczyłyby magię.

3. Inkluzywność społeczności szamanów (czy tam czarownic według wersji oryginalnej; który geniusz wpadł na szamanów!?). Jak duża jest ich społeczność? I jak to się przekłada w stosunku do populacji Koreańczyków (globalnie circa 82 miliony, jak na czas trwania serii)? Przy zakazie krzyżowania z mugolami saram w końcu doszłoby chyba u szamanów do kojarzenia krewniaczego?

07 marca 2025

Strange Darling (2023)

Przed seansem jedynym bezpiecznym maximum wiedzy o fabule jest "randka z seryjnym mordercą poszła źle i facet chce ustrzelić babkę na tle uczuciowym". A w zasadzie najlepiej nie wiedzieć nic, tylko do tego trzebaby ani nie interesować się tematem, ani nie być onjaljn

Anachroniczne rozdziały (dla ukrycia plotu) mogą się kojarzyć z Pulp Fiction czy obiema częściami Kill Billa, tylko bez standardowej tarantinowskiej logorrhei. I nieludzkich ilości krwi. Są zgony, ale bez zapotrzebowania na stowarzyszenie irlandzkich malarzy ścian*. Za to czuć tę inspirację do burzenia klisz gatunku, która doskonale sobie radzi i bez segmentacji, a najlepiej we współpracy z nią.

Jeśli już kogoś podkusiło, żeby zajrzeć do trailera, na pewno kojarzy stwierdzenie The Lady o nierówności płci wobec poczucia bezpieczeństwa w trakcie rozrywki - jeśli kobieta chce się zabawić, musi się okombinować i nazabezpieczać, a czujność i tak pozostanie na pierwszym planie; w tej samej sytuacji facet po prostu się nie zastanawia. To nie jest wstęp do rozprawy o patriarchalnym przyzwoleniu dla sprawców, tylko zachęcam do zastanowienia się nad tym zjawiskiem. Poza tym gdy ja oglądałam trailer, byłam święcie przekonana, że gadają w kinie samochodowym; nie wpadłam do seansu, że światło to neon.

Jestem usatysfakcjonowana rozsądnym zakończeniem i brakiem scen seksu (nie jestem ich przeciwniczką in ipsis, tylko czuję się przy nich niezręcznie), oraz rozgarniętą protagonistką. Nagrodę mindfucka produkcji otrzymuje zagadka, czemu The Lady założyła buty i została w bieliźnie (sytuacja nie powiewała jeszcze redflagami, dla szerszego obrazu).


*) nawiązanie do "słyszałem, że malujesz ściany, Irlandczyku", czyli do zamalowywania rozbryzgów krwi


[W związku z prowadzoną na tej szacownej łajbie polityką "bez spoilerów" dalszą część doradzam tylko tym, co już widzieli film]

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

Kwestia podwójnych standardów ma drugie dno, z którego czerpie seryjny morderca z karty początkowej. Korzysta z maski potencjalnej ofiary, odgrywa teatrzyk zranionej sarenki. A ofiary, pokrzepiane kulturowo, że nie muszą na siebie uważać, gładko wnikają w ułudę, że to one będą łowcami, zanim ockną się z wylotem lufy między oczami.

Ciekawa rzecz, że z mundurowych przybyłych na miejsce masakry to szeryf podejrzewa The Lady o bycie tą złą, natomiast szeryfka od pierwszej chwili widzi w niej ofiarę. Całe to mityczne "męska logika vs kobiece współczucie" wypada specyficznie przy zbudowanym na początku randki stwierdzeniu o wyższej sprawczości wśród mężczyzn. Ale może mundurowych nie trzeba brać pod uwagę, bo prawo nie bierze pod uwagę ludzi.

Innego policjanta chyba każdy sklasyfikował jako gorszego człowieka niż jego cel, ale znów - czy w takiej samej sytuacji kobieta-policjant miałaby społeczne przyzwolenie na zaszczucie mężczyzny-przestępcy, którego ofiary są tej samej płci, co ona?


reżyseria i scenariusz: JT Mollner
wystąpili: Willa Fitzgerald, Kyle Gallner, Barbara Hershey

____________________________
ilustracja: IMDb.com

21 lutego 2025

"Ostatni Opadły Księżyc", Graci Kim

Tę część zaczyna "trzęsienie ziemi", które rujnuje przesłanie o samoakceptacji na całą resztę treści - Ona. Się. Zabiła. Dosłownie. Motorem napędowym aktualnej fabuły jest popełnione przez Riley z premedytacją samobójstwo, bo miała doła przez konsekwencje bigosu narobionego w poprzedniej książce. I nie obchodzi mnie, że to był magiczny eliksir - co Riley o nim wiedziała? Czy działanie na poprzednim przypadku ustąpiło po tych dwóch godzinach samorzutnie, czy dopiero po interwencji pogotowia? Na pewno na mugoli niemagicznych i magicznych działa tak samo? A zwłaszcza na Riley, mającą specyficzny typ magicznej aury? Sounds like great plan, Walter!

Świat przedstawiony nadal laguje:
scena potrafi zawisnąć w niebycie, jak podczas przyjęcia urodzinowego, kiedy nie wiadomo, gdzie jubilatka przebywała w momencie podziwiania McGuffina, że nikt z kilkunastu gości nie zajrzał jej przez ramię, nie zapytał, czy wszystko w porządku, że tak siedzi z nosem na kwintę - czyli po prostu utworzyła się wokół Riley taka banieczka izolująca cały obraz i dźwięk. Wystarczyłoby dopisać, że schowała się na chwilę do pokoju lub łazienki;
 randomowo uwierająca rana ręki Riley, ponoć (excuse my french) napierdalająca jak na żywca, a jednak jakoś tak nieprzeszkadzająca herołinie w radosnych przekomarzankach z opiekuńczą siostrą, a opiekuńczej siostrze w zabawie w coaching dla znajomego;
 współczujący i pomocni uzdrowiciele są tak zszokowani odzyskaniem mocy, że kompletnie zapominają o wymagającym kilka sekund wcześniej pomocy dziecku, jednocześnie całkiem przytomnie chłonąc tłumaczenia. Możnaby sądzić, że powinni przynajmniej się upewnić, czy stan chłopaka jest na tyle poważny, żeby wymagał interwencji, ale nieee, same mu te mdłości przejdą, powikłania po podróży do zaświatów to przecież jak po przejażdżce kolejką górską!;
 albo: Jak Hattie wpadła na ten sam plan (poszukiwanie nowego patrona-bateryjki supermocy klanu) co Riley? Synchronicznie? Jak tak, to czemu Riley nie była tym zaskoczona?

Samo życie pozagrobowe z jednej strony interesuje, z drugiej drażni - to pierwsze, bo restrukturyzacja wymuszona PG-13 natychmiast wybucha restrukturyzującemu w twarz konsekwencjami, i podoba mi się kierowanie wszystkich zwierzęcych dusz automatycznie do nieba, a ludzkich na sprawdzian do piekła. Z drugiej strony jest nieścisłość, jak to w końcu jest z ryboludami - to naturalni mieszkańcy Krainy Duchów, czy wszystkie spotkane osobniki to zmarli? A jeśli zmarli, to czy oni też przechodzą przez próby, czy lądują w swoim kręgu tak o? Oraz co oznacza istotność zabitego? Jego pozycję w hierarchii czy impakt wywołany zgonem? (Acz kwestię poruszyła Zła Kobieta, więc można dać w nią tyle wiary, co w zapewnienia Jokera Heatha Ledgera o nieumiejętności planowania).

Za parę błędów językowych winą można obarczyć tłumaczy, przykładowo "zegar tyka" i "krzyżowanie spojrzeń" to kalki z angielskiego, w naszym pięknym i bogatym języku mówi się "czas leci" i "wymieniać spojrzenia" (jeśli "krzyżowanie" jest stosowane, to sorry, ale mi nie brzmi). Mam też wątpliwości co do użycia "szacunku" w sentencji "nie zmieniają się w piekle przez szacunek do tutejszych dusz". Na pewno to czuli mieszkańcy nieba wobec dopiero pokutujących? Nie "przyzwoitość"? Jak "nie zmieniają się w piekle z przyzwoitości, żeby pokutnicy nie czuli się jeszcze gorzej"?

Otrzymawszy czas antenowy, w roli naczelnego gnębiciela emocjonalnego Riley Emmetta zastąpiła Hattie. Niewątpliwie chciała dobrze, tylko czemu mając w głębokim poważaniu zdanie Riley? Tak się zachowuje kochająca siostra? "Nie mów mi, co mam robić, a teraz rób, co mówię"? Riley przeszła rozwój (łopatologicznie to przypominając), ale Hattie broni się przed tym zawzięcie. Za to rolę najbardziej wkurzającej postaci przejął nowy, Dahl, którego sposób wysławiania się przebija nawet ten Areum. Pozostali to po prostu masa, w której tylko Jennie ma jakąś osobowość (again - szkoda, że miała tak mało scen).

Ostatni akt przywozi kilka rozczarowań:
 Riley i jej podejście do biologicznej rodziny. Wyobraźcie sobie, że straciliście rodziców jako nawet-nie-noworodek, i po latach dowiadujecie się, że byli porządnymi ludźmi. Nie bylibyście ciekawi, jacy byli? Bo Riley nie. A teraz sobie wyobraźcie, że magicznie otrzymujecie szansę poznania ich z pierwszej ręki - nie z relacji znajomych, tylko z samych wspomnień. Czy Riley choć w jednym zdaniu przemknęło przez głowę, że hej, mogę tu znaleźć całe życie ludzi, dzięki którym fizycznie powstałam, i za którymi podobno tak tęsknię? Nope. Null. Jej podejście do biologicznych rodziców to "zdechło to zdechło, na uj drążyć temat". A podobno przeznaczeniem jej rodzimego klanu jest zdobywanie wiedzy i prawdy. Zaiste, nietypowa z niej uczona. W dodatku SPOILER jedyna pamiątka, która jej po tych ludziach została, okazała się innowymiarowym McGuffinem (innym, niż ten na przyjęciu), który znalazł się w ich posiadaniu chyba przypadkowo (nigdy tego nie poruszono, Haetae podrzucił? To faktycznie pamiątka rodowa, tylko magicznie apgrejdowana?). To trochę dołujące.
 sam finał poszedł zdecydowanie za gładko. I za szczęśliwie. Po co była ta szopka z kradzieżą wspomnień, skoro udało się je zwrócić? W duchu serii spodziewałam się raczej przehandlowania szansy za większe dobro.

(Jeszcze w przypadku Horangich - najwyraźniej ich supermocą jest fotograficzna pamięć, patrząc po jedynej znanej przedstawicielce z magią zachowaną, bo zmarła przed odcięciem sponsoringu.)

Wbrew całemu wcześniejszemu marudzeniu, były też dobre strony:
 komunikat dworcowy to rzadki przypadek naturalnej wypowiedzi; 
 utrudnienie sobie włamania do nieba przez myślenie emocjami było szczerze zabawne, podobnie jak plot twist, w którym całe to samobójstwo było jeszcze głupsze, bo - co żadnym spoilerem dla czytających uważnie pierwszą książk - można było przejść do zaświatów bez szwanku przez drzwi w Bazie Tajnej Organizacji™; 
 tak częste faile w umowie z podstępnymi goblinami, że aż normalne; 
 atak opętanej brudną wodą syreny będący najciekawszą sceną akcji edycji; 
 cudownie obrzydliwe parzenie kawy ze śliny smokowęża.

Nagroda za najlepsze zdanie wędruje do: zazdrość bywa brzydka, gdy się uzbroi w permanentny marker (str 271).

[https://rzekaswiadomosci.blogspot.com/2024/12/modziezowkowe-bingo.html]

07 lutego 2025

Dziecko z Taung - 100 lat (opisu)

Wyjątkowo z RPA nie Wielkich Rowów. I nie A. afarensis tylko africanus. Są to poza tym dziecięce szczątki, ale jak bardzo, są rozbieżności - australopiteki najwyraźniej rozwijały się w innym tempie niż sapiensi i szympanse. Czyli albo pośrednio, albo pośrednio, tylko bliżej szympansów.

Sama przynależność gatunkowa też była podawana w wątpliwość. Przez gości, którzy dali się nabrać na Człowieka z Piltdown*, scam świata paleoantropologów. Nic dziwnego, że nie mieli racji.

Współcześnie rozpoznana (to samica) jako ofiara drapieżnego ptaka.

Ale najsłynniejsza nie tyle z czaszki, co z odlewu puszki mózgowej z osadów.


*(Gdyby jednak nie dzwoniło w kościele - skamielinę złożono z czaszki sapiensa i żuchwy innej niewymarłej małpy naczelnej, a głupki z szanownej komisji opierały się właśnie na mózgoczaszce i zębach)

15 stycznia 2025

"Ostania Opadła Gwiazda", Graci Kim

Bolączką, a również stylizacją tej książki (i reszty serii) jest adolescenizacja języka. Na jakieś lata '00. Nie znam nikogo, kto dziś mówiłby "odlotowo" czy "coolowo", ale ja zawsze aspołeczna byłam, a i nie dam głowy, czy współczesne dwunastolatki nie próbują tak gwarzyć, skoro już wyciągają z grobów ubrania. Jednak po własnych doświadczeniach z serią dla młodszej młodzieży odnoszę wrażenie, że standardem jest dostosowywanie języka do odbiorcy (z drugiej strony, RRP nie prowadzi misji edukacyjnej, więc mogą mieć wygwizdane).

Najbardziej przeszkadzało mi gubienie lokacji, na przykład z bazy Tajnej Organizacji Magików™ główna i jej kumpel uciekli... gdzieś. Nie wiadomo, czy nadal sterczą przed budynkiem-przykrywką (co byłoby nierozsądne), czy się gdzieś ukryli, równie dobrze mogą tkwić pośrodku ulicy, w zdołowaniu kompletnie ignorując trąbiących kierowców. Albo sporo scen później są na parkingu spółki bankowej - raczej nie krytym, zważywszy na istotny fabularnie hydrant - właśnie radośnie i magicznie sponiewierawszy dyrektora tejże, nie próbują zakładać żadnych barier przeciw mugolom normalsom, nie oślepiają kamer, nie blokują drogi ochronie, którą musiał zainteresować wcześniejszy rajd przełajowy po biurze. W dodatku narracja gubi na parę akapitów dyrektora, i gdyby to chociaż była zmyłka mająca dać mu czas na nawianie kółku dyskusyjnemu! Przy tej skali kwestia, czy Riley (główna) pozbierała się z podłogi w pralni brzmi może nieistotnie, ale naprawdę jestem ciekawa, czy ona gadała ze strażnikiem, narażając się na złapanie wilka.

Podstawowym oprogramowaniem obsady jest "byłam/-em w błędzie, grupowy uścisk!", dla sprawiedliwości z paroma indywidualizacjami, z reakcjami podkręconymi do poziomu, który jest aż karykaturalny (ja rozumiem uświadamianie dzieciakom, że w płaczu nie ma nic złego, ale tam beczą wszyscy, co chwila, i w sytuacjach, które nie wymagają aż takiego zaangażowania emocjonalnego). No, poza adopcyjnymi rodzicami Riley, którzy istnieją, by być Kochającymi Rodzicami. Co jest bardzo miłą odmianą po tych wszystkich sierotkorobach, którymi stoi gatunek, ale tej dwójce naprawdę należałoby się chociaż nie robienie z nich ciamciaków! Czy stres towarzyszący inicjacji szamańskiej biologicznej córki naprawdę przyćmił im fakt, że cwana progenitura nie pyta o groźne zaklęcie z niewinnej ciekawości, tylko coś kombinuje? Na miejscu matki przynajmniej zmieniłabym hasło na "Dziewczynki, wracajcie do łóżek". Po drugiej stronie barykady jest Emmett (och, dlaczego nikt nie nazywa go Emmie?), chodzący pleonazm, który pomimo "uczulenia na emocje" jest cholernie ekspresywny. I zły. Tak właśnie się kwalifikuje stosowanie martwej matki jako szantażu emocjonalnego. Wobec ponoć najlepszej przyjaciółki! W tym towarzystwie w zasadzie tylko Riley, jej adopcyjna siostra Hattie, i Evil Mastermind mają więcej niż jeden wymiar. I z dalszego planu Jennie. To zdecydowanie najlepsza postać, szkoda, że dostała tak mało czasu antenowego.

Jedną z inspiracji świata przedstawionego musiał być Harry Potter, i jeśli trzymani w błogiej nieświadomości normalsi, zamknięta społeczność i wejście do biblioteki przez pralkę nie przekonują, zrobi to Straszne Zdarzenie Stare Jak Protagonista, W Którym Protagonista Został Sierotką! Potrzebuję zrobić do YA bingo.

Dwóm scenom należy się uznanie - pościgowi w banku, opisanemu bardzo płynnie, i będącemu zdecydowanie najlepszą sceną akcji w tej części; oraz przekomarzankom z Evil Mastermindem, bez didaskaliów trzymającym gęstą atmosferę wrogości ukrywanej pod teatralnością i słodkimi słówkami. Lepsze niż ta scena z Hazbin Hotel, gdzie Lucyfer i Alastor przerzucali się wszetecznicami.

APO mojej ulubionej Jennie i nieulubionego Emmetta - brakowało mi wyjaśnienia, skąd tych dwoje się zna. Nie chodzą do tej samej szkoły, Emmett nie ma wstępu do Tajnej Bazy™, zostaje w zasadzie tylko restauracja rodziny wspólnego znajomego, ale przydałoby się to zaznaczyć. 

[https://rzekaswiadomosci.blogspot.com/2024/12/modziezowkowe-bingo.html]

01 stycznia 2025

Podsumowanie 2024

Tym razem upłynęło pod znakiem ciągnącej się w nieskończoność poprawki II tomu, zakończonej tuż przed końcem roku, więc pierwszy raz od dwóch lat nie spędzałam Sylwestra na brodzeniu w błędach logistycznych.

Nadmierny riserdż trafił się tylko raz - bo akcja głównie stała w miejscu - jako korelacja katakumb rzymskich z metrem, bo mapy były niezsynchronizowane, i trzeba było się nawigować Via Appia i Via Ardeatina.

Sukcesem jest wydany w Felix, Net i Nika oraz Fantologia fanfik Noc Ropuchy, dostępny od czerwca.

Skończyłam jedno opowiadanie (z własnego uniwersum), wysłałam do Nowej Fantastyki, i… Nie wiadomo. Wyniki miały być w numerze na styczeń, a nie ma, null.

Opętanie (1981)

Dziś już takich nie robią W Holandii chodzi jako The Night the Screaming Stops , co moim zdaniem pasuje lepiej - ten daje radę, ale nie ma w...