09 października 2025

Śmierć jednorożca (2025)

Jeden z tych, których opis brzmi jak kolejna oderwana klepka, ale realizacja dobrze się klei. Jednorożce mają rozbudowane tło i lwią część udziału, nawet nie będąc bezpośrednio na wizji, a przez lwią część mam na myśli skoncentrowanie na sobie całej fabuły, dzięki czemu to film o nich, nie tylko z nimi (jak co poniektórzy). Nie są ukryte jak pierwszy ksenomorf - o ile nie wymaga tego element zaskoczenia - więc spotlight jest tu dosłowny; nawet wypadek ze źrebakiem jest w środku dnia ("Volvo - idealne auto do potrącania nieznanych nauce zwierząt"). A jest czemu ich nie chować, bo zaprojektowano je naprawdę przepięknie. Mogę wybaczyć postawienie na CGI, acz nadal o schodek lepszego niż te nieszczęsne renifery w czwartym sezonie True Detective.

Wzmianka o ksenie nie jest przypadkowa - Śmierć jednorożca plwa na kapitalizm w podobny sposób, jak Aliens i Park Jurajski, że jedyną odmianą gorszą od chciwości jest chciwość i brak ogłady wobec istot żywych (jak na coś ponoć górującego rozumem na tej planecie, ludzie mają zaskakujący talent do niedostrzegania rozumu).

Jestem pod wrażeniem, jak wszyscy trzymają się osobowości postaci też podczas scen paniki, a nie odlatują jak kurczaki bez głowy. Miałam trochę zagwozdkę z pierwszym tekstem Pani Na Włościach, który albo był żartem - do podwładnego, a więc sytuacja OOC - albo babka naprawdę nie pamiętała, jaką sprawę właśnie wsparła, co już do niej pasowało. Shotout dla Griffa, lokowania widowni - wiedzącego, kiedy się ulotnić, nie piszącego się na wymysły szefostwa i mającego Nope-moment z szybą.

Z dwóch strzelb Czechowa jedna zyskała element komiczny, a druga nieplanowany i subiektywnie - otóż motorem napędowym są gobeliny AKA tapiserie z cyklu Polowanie na jednorożca, szczególnie egzemplarz piąty, gdzie wykorzystano, że większość przepadła (pewnie w żołądkach francuskich rewolucjonistów) i dosnuto własną wersję... która mnie rozwala, bo wyprute bebechy na XV-wiecznej dekoracji? Generalnie historia sztuki daje radę, kumpela zdawała na maturze i dzięki niej wiem o Crystal Palace rzeczy, których sama bym nie wygrzebała. Ciekawostka, że te gobeliny rzeczywiście można pooglądać w MET; gdyby tylko USA nie było teraz mniej więcej tak samo kuszące co śmietnik mieszany w upał...

Mój największy zarzut dotyczy uleczenia trądziku u Ridley, z którym wcale nie wyglądała tragicznie - a już się cieszyłam, że wreszcie będzie postać z nieidealną cerą!


Death of a Unicorn
reżyseria i scenariusz: Alex Scharfman
występują: Jenna Ortega, Paul Rudd, 
Téa Leoni, Richard E. Grant, Will Poulter
_________________
ilustracja: IMDb.com

19 września 2025

Stranger Things - sezon 1 (2016)

Nie przeszkadza mi, że to było mało odkrywcze. Ba, ja nawet lubię nowe podejścia do tych samych tematów, i tak jest ograniczona liczba kombinacji. A większość filmów, które lubię, powstały w ejtisach. To, co mi przeszkadza, to subtelność nawiązań niczym czołg na rabatce. Jakby Dufferowie podeszli do sytuacji niczym dzieciak do posiłku - widać bez specjalnych oględzin, co było na obiad, czyli E.T. na przystawkę i D&D na główne. A na deser King.

Głównym składnikiem tego deseru jest Podpalaczka, marynowana w eksperymentach parapsychologicznych, reszta to drama. Przy czym ta reszta to tylko dla posmaku, nawet nie smaku - książeczka reklamująca serial producentom obiecywała zło pod postacią ludzkiej natury, ale wymieńcie mi wszystkie takie przejawy, oraz możliwe przejawy, które się nie pojawiły. Bo miejsca w misce starczyło dla grzebania w pozostałych dziewięćdziesięciu procentach mocy mózgu.

(A patrząc po fabule, zamiarach Dufferów i aluzjach, poza byciem fanfikiem E.T./Elliott to głównie fanfik Kinga, z tych bez głębszego researchu - motywy tak, czynnik nie.)

Przystawka była na jeden kęs, za to danie główne będzie wszędzie, do przesytu, do pęknięcia żołądka. Przede wszystkim ten drugi wymiar jakimś dziwnym trafem wygląda jak wersja jednej z kampanii - cokolwiek stamtąd wylezie, ma ładne i wygodne porównanie. Świat interpretowany jako turówka wyobrażona przez straumatyzowane dziecko.

Na razie wszystkie elementy - eksperymenty, Siła Przyjaźni™, nadnaturalne zło - współgrają, że nawet nie żyjąc w ejtisach, da się wczuć. Sytuacja jest też ejtisowo nieskomplikowana: znika dzieciak i równocześnie naukowcom z lokalnego laba nawiewają eksperyment i coś, co eksperyment wyciągnął z sąsiedniego wymiaru. Oczywiście to się łączy. W czasie, gdy obsada bawi się w detektywów, bebok sieje zamęt, a eksperyment stara się nie doprowadzić do zabicia kotów przez ciekawość, bo byli dla niej jedynymi miłymi osobami w życiu.

Przystawka jest na początku, więc i E.T. na początku, logiczne. Dlatego wątek dzieciaków wygląda jak fanfik, w którym Elliott zakochuje się w kosmicie, tylko kosmitą jest dziewczynka-eksperyment, która powinna rozwalić mu głowę, gdy tylko na nią krzyknął (widać wpoili jej karność, no dobra). Elliottem tego cyrku jest Mike, patetyczno-heroiczne słoneczko, i jest w nim w znaczeniu, o które nie chodziło Dufferom - chyba, że chcieli stworzyć nieletniego dupka. Facet, wiem, że zniknął ci kumpel, ale zluzuj, pokrzywdzona primadonno. Nie dręcz nowo poznanej dziewczyny, która wyraźnie właśnie uciekła ze strasznego miejsca i nie rozumie nowej sytuacji. I sygnalizuje z subtelnością monstertrucka, że brnięcie w to dalej to taki se pomysł. Posłuchałbyś też kumpli, bo to wyraźnie nie ty jesteś w tej paczce mózgiem (tylko Dustin albo Lucas. Może się tym dzielą?). Najwyraźniej odzyskanie jednego kumpla za dwóch to poświęcenie, na jakie jesteś gotów. Nie wierzę, że to mówię, ale aktor naprawdę wypadł przystępniej w To: Rozdział pierwszy. Żeby Rick Hawkins Junior wzbudzał więcej sympatii niż Elliott, to już trzeba mieć nadprzyrodzone umiejętności.

Wątek Joyce równocześnie podziwiam i go nie cierpię, za skojarzenia, jakie może przywołać wykorzystanie podobnych elementów w przyszłości; czasem niektóre rzeczy bywają zbyt trendy. Mam tylko wątpliwości co do jej relacji ze starszym synem - to wyglądało, jakby ona ignorowała Jonathana na rzecz młodszego, bo "jest już zaradny". Przypomina sobie o nim losowo - głównie, żeby go guilt-trippować; jedynym objawem troski była wzmianka o znalezieniu mu obstawy na wycieczkę do ksero w drugim odcinku - i nic nie wskazywało, żeby się martwiła, gdy znikał na dłużej podczas nietypowych wydarzeń, w tym raz na KURWA CAŁĄ NOC. Może i takie podejście do piętnasto-szesnastolatków (jeszcze do tego wrócę) było wówczas normalne, ale mnie to wyglądało, panie majster, że chłopak jest zaniedbywany emocjonalnie. [Errata: zasięgnęłam opinii u ludzi żyjących w ejtisach - polskich, ale ejtisach - i będących na podobnym etapie życia, i starsze dzieci faktycznie szybciej wpychano w dorosłość, żeby niańczyły młodsze.]

Mówiąc o stosunku do nastolatków lat 80. - jak to w końcu było, że gdy mały wsiąkł, to wszyscy pod budkę, a gdy Barb wsiąkła, nikt nie dał faka (poza Nancy)? Musi być jakaś granica wieku, w którym dzieci przestają się liczyć dla społeczeństwa, tylko gdzie? Szesnaście lat? Piętnaście? Czy po prostu Hopper dał się przekonać na szeroko zakrojoną akcję, żeby Joyce zeszła mu z głowy? I czemu rodzice Barb tak nie naciskali? Ameryka naprawdę nienawidzi nastolatków.

Na odpowiedź, czym chcą się z ejtisów inspirować, Dufferowie musieli odpowiedzieć: "Wszystkim!". I dostali wszystko, a że nie da się panować nad każdym wątkiem, w końcu jeden staje się faworyzowany. Niuniusiem mamusi bezsprzecznie były dzieciaki - ich inspiracja przeszła właściwie w całości, co ironicznie doprowadziło do najlepszego dopracowania; Dufferowie muszą wspominać z sentymentem tamten okres w życiu. Drudzy do żłobu dogrzebali się dorośli, kingowsko zmęczeni życiem, zwłaszcza Hopper i jego Smutna Przeszłość™. Ochłapy zostały, co za zaskoczenie, nastolatkom - cały ich byt koncentruje się wokół dzieciaków i wymiaru D&D, doceniajmy te rzadkie momenty traktowania ich jako samodzielnych postaci, zamiast fabularnego supportu; Dufferowie muszą się wstydzić tamtego okresu w życiu.

Ale muzyka mi się podobała. Soundtrack carpenterowski to zdecydowanie atut (BTW w trakcie reklamy posiłkowano się podkładem z The Fog, które jest jednym z moich faworytów. I to w zasadzie jedyne nawiązanie, od kiedy wynieśli się z Long Island). Znalazłam tam parę kawałków na playlistę, ale nie przebiją wszystkich trzech Strażników Galaktyki.

https://rzekaswiadomosci.blogspot.com/2024/12/modziezowkowe-bingo.html
______________
ilustracja: strangerthings.fandom.com

03 września 2025

"Obcy. Wyjście z cienia", Tim Lebbon

Jedenaście lat temu - czyli przed wchłonięciem przez Disneya - prawny właściciel franczyzy Obcy w ramach dorobienia się na postaci Ripley i LV-426 zamówił książkową trylogię, której każda część musiała zawierać przynajmniej jedno mniej lub bardziej dosłowne powiązanie ze słowami-kluczami. Pierwszej części, w Polsce znanej jako Wyjście z cienia, kazali odkopać nie do końca martwą Ripley i z definicji nieżywego, ale całkiem żwawego Asha. Czy wyszło to na dobre? Cóż.

Ripley rządzi. Nie ma wątpliwości - na ekranie czy papierze, ona rządzi. Tutaj aż zanadto, przyćmiewając wszystkie inne postaci, właściwie poza Jonesem i świadomością Asha, co nie stawia w najlepszym świetle postaciotwórstwa Lebbona. Prawie każda postać "oryginalna" - a więc bez pleców w postaci 35 lat fanbazy - jest nijaka, z Chrisem "Hoopem" Hooperem jako wyjątkiem, bo narracja bardzo skupia się na jego punkcie widzenia, więc da się o nim powiedzieć cokolwiek; czyli, że jest czymś w rodzaju miksu Dallasa z Hicksem. Jeśli na początku będziecie przerażeni, ile mięsa armatniego trzeba będzie spamiętać - bez obaw (i spoilerów), bardzo szybko dzieje się katastrofa, która przetrzebia załogę "Marion" do wygodnej ósemki.

Odrębny problem stanowią opisy, miejscami sztywne i na przymus, oraz nie tam, gdzie by się przydały - nie wiadomo, jak wygląda większość postaci, właściwie tylko mechanicy (u których wykrywam pewne naleciałości Parkera i Bretta), jeden typ i lekarka nazwiskiem Kasyanov (jeśli czarnoskóra Rosjanka wydaje się dziwna, to nie czytaliście Astronautów Lema). Co ciekawe, z dialogami autor już sobie radzi, na głos nie wypadłyby sztucznie.

Ogółem to dobra lektura, ale do bardzo dobrej trochę jej brakuje. Pierwsze "ale" to kwestia mojego gustu - rozprawy moralne to też środek wyrazu - drugie czysto techniczne, i myślę, że łatwiejsze do odniesienia.
Podwójne standardy kogo ratować - w pełni zdrowego kota, który nie podpisywał żadnych umów, żeby znaleźć się w tym bajzlu, można zostawić na paskudną śmierć, ale za to dla inkubatora Obcego warto narażać niezainfekowaną resztę, zajmując tymże jedyną lodówkę.
⇨ Rodzina Hoopera. Tak, gość zostawił na Ziemi swoją eks i dwóch synów. Czy za nimi tęskni? Oczywista. A myśli często? Jeszcze jak - i tu leży pies pogrzebany. Ani razu, dosłownie: zero, nie wspomina ich imion. Zawsze: "była żona" i "synowie". Nawet dochodzi do tak kuriozalnej sytuacji, że wspominając o zdarzeniu z udziałem jednego z synów, facet dosłownie używa zwrotu "z jednym z synów". Żeby nadawać imiona górnikom, którzy pojawiają się raz, i po sekundzie degradują się do trupów, a bliskich jednego z dwojga narratorów traktować jako masę? No LOL.

Neutralnie rozpatruję za to, że skojarzenie przez Ripley rozwoju rozrywacza z Amandą ze strony 235 zabrzmiało jak ciąża, więc zbiło mi ćwieka mimo znajomości kontekstu. Taka ciekawostka, po prostu.
Cytat in question

Obcy są tu czymś pośrednim między tymi z pierwszego a drugiego filmu, czyli jest ich więcej, ale jeszcze nie zgłupiały doszczętnie. Ale nadal zgłupiały - ten z Nostromo był całkiem blisko poziomu wymarzonego przez O'Bannona, a nowogalwestońskie (wyjaśnienie w drugiej części) chwilami tracą opanowanie i ciskają się, jakby nie były częścią Jedni.

Co się tyczy Asha: to straszliwa ględa i chwalipięta, jak na program komputerowy. I to bardziej, niż gdy udawał człowieka. Od razu widać, kto programował. Zaś o ile jego wybycie z fabuły idzie łeb w łeb z ostatnim aktem Romulusa w kategorii "a teraz szybko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu (i oby do odbiorcy też)", sam występ wypadł pozytywnie. Nie jest już tak zero-jedynkowy w swojej dyrektywie, co trzydzieści siedem lat wcześniej - z Kosika wiem, że AI "myśli" niewspółmiernie szybciej od człowieka, więc taki szmat czasu to jak setki lat wobec mrugnięcia - jego przemyślenia, w tym stosunek do Ripley, zrobiły się znacznie bardziej złożone. Trochę casus Davida, tylko do niczego nie prowadzi.

Inaczej to wygląda za to z innym widmem przeszłości, jakim jest Med-Pod - to ustrojstwo, w którym postać Noomi Rapace zrobiła niekompletną i kompletnie bezsensowną biologicznie cesarkę - chyba pierwsza apdejtowana technologia w tym uniwersum. Konkretnie tak, że w sześćdziesiąt coś lat wynaleziono dyngs do wymazywania wspomnień (ale by było zajebiście dla Davida, gdyby jego sprzęt nie poszedł na szrot - królik doświadczalny na respawn, i kolo nie tkwi bezproduktywnie z sygnałową wędką), którego jakoś nie wyłączyli w egzemplarzu dla górników, stąd pięknie i łatwo Ripley nie pamięta całej imprezy, a było goręcej niż w Hadley's Hope (Lebbon jest lepszy w horrorze niż James Cameron). Ale nie było też tak, że wlazła w to po nic - to, że było oczywiste, że ma sezon ochronny, nie oznacza, że przeszła przez Piekło bez szwanku.

I tu przechodzimy do tego, za co Lebbonowi należą się brawa:
przede wszystkim, skoro powiedziało się "A": trauma Ripley po Nostromo, w obliczu o wiele większej ilości ksenomorfów - i to na nieznanym gruncie - doprowadza ją w końcu do stanu nieużyteczności. Robi to stopniowo, jako spécialité de la maison stosując Amandę (córkę Ripley) i rozrywacza, budując poczucie winy za what's if przepuszczenia ksenomorfów na Ziemię.
⇨ nie mniej ciekawe jest życie wewnętrzne Hoopera, w postaci wspomnień z Ziemi. To drobiazgi, ale przy regularnym przemilczaniu przez franczyzę tej planety cieszą - czy zabytki jeszcze się zachowały, jak z edukacją, co szaraczki mogą wiedzieć o Nostromo.
⇨ powrót do korzeni dzięki W górach szaleńswa. Lebbon wprowadza nowy element, jednocześnie trzymając go z daleka od kanonu, i robi to w sposób możliwie jak najbliższy mitologii Cthulhu - o pewnych pradawnych sprawach aż strach myśleć. Wolno mu, a co tam, kosmos jest gargantuiczny.

Czy zatem jest to odcinanie kuponów? Na szczęście nie. Lebbon wybrnął z tego dziwnego pomysłu z klasą, której życzę przyszłym filmowym odsłonom.

16 sierpnia 2025

Oceniam postery "Pogromcy Zabójców"

Istnieje jakaś moda na postery postaciowe, i te się w sumie wliczają - są maini segmentów, są ich Predatorowi oponenci (rozpoznawalni)... Oraz wyżyny kreatywności, które nie funkcjonowały w tym uniwersum od malunków na skórze dla Preya.

bloody-disgusting.com

Segment pierwszy - "Tarcza". Trochę zmarnowany potencjał - widzę inspirację płaskorzeźbami w drewnie, jednak tekstura bardzo przypomina drukarkę 3D. Jest też zbyt realistyczne, na mój gust. Najlepszym wyjściem byłoby zawzorowanie się na faktycznych zabytkach, albo chociaż sięgnięcie po style zdobiennicze - do epoki pasowałby Oseberg (może nieco skomplikowany wizualnie) albo figuratywki. Miejsce: 3.

reddit.com

Segment drugi - "Miecz". Ewidentnie jest to byōbu (屏風), parawan - podobny, jak występujące na ekranie kabeshiro (壁代), stosowane w sanktuariach. Nieco zdezaktualizowane, jako że monochromy były popularne głównie w okresie Muromachi - na początku Edo, kiedy jest akcja segmentu, uznawane byłyby raczej za "biedne", bo wymyślono już barwność i złocenia. Plus za stylizowanie Predatora (czy tylko mnie wydaje się jakiś... karłowaty?). Miejsce: 2.

impawards.com

Segment trzeci, "Pocisk". Klasyczna drugowojenna propagandówka. Zdecentralizowany w stosunku do innych wersji tytuł trochę na minus, komizm sytuacyjny na plus (bawią mnie parodie Wujka Sama, mam w domu wersję z Darthem Vaderem). Gramatykę angielskiego litościwie przemilczę. Predator przypomina mi trochę ten obraz Jakuba Różalskiego. Miejsce: 1.

24 lipca 2025

Jurassic World: Odrodzenie (2025)

Po pijanym tango Dominionu nie była to premiera, której oczekiwałam, zresztą słusznie - to nie tyle podskok, co trzymanie się tej samej poprzeczki (kompletnie nie ogarniam, czego to miałoby być "odrodzenie". Nowej trylogii? Sensu życia protagonistów?).

Na pewno nie jest to nowy start dla dinozaurów - dziewięć lat po opuszczeniu wyspy i pięć po ostatnim występie (niedaleka przyszłość, bo 2027) dotarło do nich, jak bardzo schrzaniony mamy klimat i mogą z grubsza funkcjonować tylko przy równiku. Szczęśliwie wyspa, na której jest już drugie utajnione i opuszczone labo we franczyzie, jest bliżej niego niż zwrotnika - dlatego to strefa zakazana dla ludzi, i dlatego dlatego Zła Firma odzyskuje hazard po trupach straczeńczych najemników.

Ale żeby to powstrzymało od rejsu, albo chociaż nakłoniło do refleksji po fakcie, ojca dwóm córkom? BWAHAHA!

Co nas prowadzi do konkluzji - bo spoilerem to żadnym - że nie trzeba przejmować się smarkażerią, zgodnie z prawami tej franczyzy mają plot armor grubszy niż "Newt" Jorden (podczas debiutu). Wątek tej rodziny nie miał sensu, ani się wiązał z misją protagonistów, ani nie tworzył jakiejś istotnej osi fabularnej, po prostu tam byli i plątali się dinozaurom pod nogami. Nawet sceny na stacji benzynowej i na rzece można by spokojnie oddać głównej obsadzie.

I - jasne, tato roku, zabierzmy stworzenie, o którego dobrobycie guano wiemy, z miejsca, w którym sobie radzi, w środowisko, które jest dla niego mordercze (jak wykładał chłop krowie na rowie NA SAMYM POCZĄTKU).

Postaci kasują Klisza Bingo jak raptory myśliwych InGenu, a scenariusz easter eggi z poprzednich odsłon - kuchnia z "jedynki", squot na wyspie z "dwójki", odławianie doświadczonych najemników z "trójki", chowanie się pod autem z biohazardem z "piątki" - biorąc oryginalnością z zaskoczenia: 
🦕 Doktorek okazał się umieć poruszać w terenie, a nie pipą zieleniejącą w suchym doku i potykającą się na pierwszym korzeniu w dżungli;
🦕 pierwszy raz od "trójki" darowano sobie Wielką Teropodzią Młóckę;
🦕 Dowódczyni to faktyczna, wzbudzająca sympatię silna kobieca postać.
Aż szkoda, że film musiał walnąć po oczach Matką Zmarłą Na To, Czemu Służą Pozyskiwane Składniki oraz Martwym Dzieckiem jako motywacją do niepatentowania leku i ratowania cywili - przecież Dowódczyni i Przewoźnik nie mogą być po prostu Przyzwoitymi Ludźmi, nie? 

Dinozaurów standardowo proporcjonalnie mało (i niestety bardzo wyraźnie w CGI), i poza tym nieszczęsnym distortusem rexem - wpływem Rancora, i chyba nieintencjonalnie Godzilli Emmericha (jedną z jego mutacji jest zmiana gabarytów na potrzeby ujęcia) - dowoziły:
🦕 aquilops jest nie tylko comic reliefem, ale i ciekawostką ewolucyjną - wczesnym kuzynem linii, która wykształciła protoceratopsy i ceratopsy właściwe. Prawda, że od razu sympatyczniejszy?;
🦕 wodne spinozaury! Labo zamknęli w 2010, czyli to wersja z po 2015 - czyżby frankensteini InGenu byli przewidujący? Dwugarbowy żagiel i wiosłowaty ogon to w miarę nowe wnioski rekonstrukcyjne. Tak czy inaczej - spinozaury to moje drugie ulubione dinozaury, więc tylko cieszyć oko, gdy jeden ujawnił się na przybrzeżnych skałach;
🦕 rzeczna ucieczka przed tyranozaurem w końcu na ekranie! Była legendarna już od pierwszej książki i spełniła oczekiwania (nawet, jeśli nad ludzkimi uczestnikami czuwała Producencka Siła Wyższa). Do tego tyranozaur pływał! Ktoś tu zerknął na Prehistoryczną Planetę;
🦕 kecalkoatl i lina - niby spodziewane, ale jak cieszy (nie dla zawartości liny)!;
🦕 najbardziej pokojowa scena w całym filmie - tytanozaury!;
🦕 niestety - znowu zero ichtiozaurów. RZĄDAM!

Nad tym wszystkim unoszą się dwa mindfuckowe pytania: 1) jakim cudem przepuścili do zakwarantowannowanego labo batonika (i jak właściciel snickersa zareaguje na tę przecudowną reklamę z papierka wywołującego awarię), oraz 2) co mezoamerykańskie ruiny wyprawiały w Ameryce POŁUDNIOWEJ? Atrakcja dla pracowników?

A zrujnowane labo wyglądało jak w Romulusie (ten film nie opuści mnie dłuuugo).


Jurassic World: Rebirth
reżyseria: Gareth Edwards
scenariusz: Michael Crichton (pomysł), David Koepp
wystąpili: Scarlett Johansson, Mahershala Ali, Jonathan Bailey, Rupert Friend
__________________
ilustracja: IMDb

07 lipca 2025

Opętanie (1981)

Dziś już takich nie robią

W Holandii chodzi jako The Night the Screaming Stops, co moim zdaniem pasuje lepiej - ten daje radę, ale nie ma w sobie Tego Czegoś ani sugestii pochrzanionej sytuacji domowej.

A ta Marka i Anny taka jest. Zaczyna się dupnięciem - on wraca z wyjazdu i dostaje od niej decyzję rozwodu. Próbują się dogadywać, on zgadza się wynieść, ona potwierdza romans, oboje przyjmują to na chłodno.

Aż JEBUT! Zaczynają tracić kontrolę - nad sobą; sytuacja dołącza później.

Pierdolnik eskaluje i opada tylko dlatego, że Mark i Anna potrzebują czasem złapać oddech; napięcie, w przeciwieństwie, nie ma przerwy - nie przewidzisz, kiedy któreś z tej dwójki wróci do akcji, i Z CZYM. Szaleństwo jest tu bowiem czymś szybko przeszłym do porządku dziennego - jego akty dokonywane są na równi z normalnymi czynnościami, ze spokojną starannością, logiką, paradoksalnym zaplanowaniem. Nie zawsze jest też reakcją - potrafi pojawiać się niesprowokowane. Całe dwie godziny oczekiwania na wybuch - nic to, jeśli ogląda się to po raz enty, pewne sceny (nóż elektryczny, przejście podziemne, Heinrich w ruderze) zawsze dowożą ciarki.

Nie jest to coś, z czym da się walczyć, ale Mark próbuje - coś napomyka, kursuje syna do szkoły i na zad, wysłuchuje Anny (kiedy udaje mu się wcelować w moment, który jest dogodny też dla niej) - jednak i on powoli tonie, bo do folie à deux trzeba dwojga. A Anna ma do przetrawienia lata nawarstwień.

Sytuacji zdecydowanie nie pomaga, że nauczycielka dzieciaka przypomina pogodną bliźniaczkę Anny - nie szczęśliwszą, bo Anna doskonale odnajduje się w chaosie (na-war-stwie-nia!); prawdziwym, nie oferowanej przez Heinricha pod przykrywką wolnej duchowości kontroli.

Obiło mi się o uszy, że Żuławski odreagowywał tym filmem paskudny rozwód z Małgorzatą Braunek; a że artyści przeżywają teatralnie (dodajmy mało wyględną osobowość reżysera), to wiele wyjaśnia.

Technicznie dobre prowadzenie kamery i niby ten lepszy, ale dołujący Berlin Zachodni - pustki, chłód, brud. Ciekawostka: za mającego może dwadzieścia sekund czasu antenowego stwora odpowiadał Rambaldi, ten od głowy Big Chapa (brace yourselves for 2028).


Possession
reżyseria: Andrzej Żuławski
scenariusz: Andrzej Żuławski, Frederic Tuten
występują: Isabelle Adjani, Sam Neill, Heinz Bennent, Margit Carstensen
_________________
ilustracja: https://fontsinuse.com/uses/43314/possession-1981-french-movie-poster

20 czerwca 2025

Predator: Pogromca Zabójców (2025)

Pierwsze wzmianki padły osiem miesięcy przed premierą (październik '24), a potwierdzenie w kwietniu, robiąc z tego filmu w zasadzie niespodziankę. W bonusie do szybkiego zaistnienia dla publiki jest również szybki w istnieniu - akcja pruje, momenty wytchnienia są rzadkie, a mięso armatnie pada tak szybko, że moje AuDHD wymięka. Zdecydowanie na kilka seansów.

Nie nazwałabym tego antologią, tylko trzema wątkami ze wspólną konkluzją:

segment 1: The Shield ("Tarcza")
...czyli wikińska vendetta ku pamięci ojca przerwana przez kosmitę z naręcznym kafarem. Śnieg, topory, drakkary (snekkary?), siekani proto-Rosjanie. Nie najpopularniejszy setting, ale wystarczający, żeby to było jego drugie dziecko (trzecie, jeśli liczyć dodatki Viking i Valkyrie w Hunting Grounds), po opowiadaniu Skeld's Keep w antologii If It Bleeds z 2017 - na szczęście podobieństwa kończą się na czasoprzestrzeni i populacji ludzi, fabuła jest nowa.

Ludzka obsada lubialna - czyli ich krwawe zgony oglądało się trochę przykrzej niż pozostałego mięsa armatniego - acz stanowiąca anonimową masę, którą trzeba identyfikować po liście płac (z blondynką było najprościej, ale brodaty i z wilczym kapturem to równie dobrze mogą być odpowiednio Ivar i Gunnar, jak i Gunnar i Ivar - trzebaby osłuchać się innych występów ich dubbingowców, żeby dopasować; trzeci typ nie mówił, czyli nie ma problemu).

W zamieszaniu nikt nie miał czasu dopasowywać Predatora do mitologii, ale później wyszło, że Ursie (protagonistce) skojarzył się z Grendelem - otwierając drogę dyskusji, czy w wersjach opowiadanych to na pewno był jeden stwór, a nie jakaś grupa, skoro to dla niej synonim całego gatunku, a żyła przed spisaniem poematu. Trochę się spodziewałam, że draugr, ale może według scenarzysty akurat one były stricte kopcowe; na upartego może jeszcze Jötunnowie.

[na marginesie - jeśli ciuchy Tych Złych wydają się wyglądać znajomo, to dlatego, że akcja odbywa się na tym, co znamy jako Rosję granicząca z Białorusią. A lód zdolny wytrzymać pod półtonowym bydlęciem nie musiał być zabiegiem estetycznym, jak na koniec Ochłodzenia Wieków Ciemnych/początek Średniowiecznego Optimum Klimatycznego (rekonstrukcje paleoklimatyczne wskazują na nagły pik w połowie IX wieku, gdy dzieje się segment), i tak było o stopień-półtora Celcjusza niżej, niż dziś.]

segment 2: The Sword ("Miecz")
...czyli nieistniejące odczytanie testamentu zepsute przez kosmitę z chwytakiem z automatu do pluszaków. Setting jest faworytem fanowskim, wnosząc z ilości stylizowanych fanartów (albo wciskających Predatorów w ō-yoroi - w których wyglądają całkiem zacnie, BTW), a medialnie użyto go w kilku komiksach (szczegółów niet, bo nie jara mnie ten format aż tak, żeby śledzić), dodatku Samurai w Hunting Grounds i oczywiście w Three Sparks dla If It Bleeds.

Czasoprzestrzeń zamerdała puszogonkiem jeszcze za Predators, "tylko" gościem robiącym znaleźną przedrestauracyjną kataną (czyli shintō [新刀] lub shinshintō [新々刀]) - notabene dubbingującym tutejszego protagonistę (i jego brata - drugi dubbinger ogarniający japoński nie był dostępny?). Spełnieniem marzeń byłby chyba ronin odzyskujący honor dzięki skopaniu Predatorowi dupska - z tym, że to shinobi (zaczynam mieć uczulenie na ninję), a Predator był poboczną misją (wręcz przyćmiewającą doraźnie tę właściwą). I dobrze, bo wracanie do łask grali już w Three Sparks.

Tu jeszcze dałoby się liczyć trupy, gdyby nie niejasność, czy Kenji (ten protagonista) swoich tylko nie nokautował - w końcu raz, że mu raczej nie zależało na pogorszenie relacji z bratem jeszcze bardziej, a dwa, że nie było krwi.

Estetycznie ten segment był najlepszy - obył się bez kwestii (poza wstępną i zstępną), szacun za ogarnięcie zasady show-not-tell. Mocniejszy moment, to gdy Kenji halucynował starego na podstawie portretu, i przerwała mu łapa wypluta przez halun - jednak Predator może widowiskowo przedrzeć się przez papierową ścianę.

segment 3: The Bullet ("Pocisk")
...czyli przynajmniej zestrzelili Osiowców, zanim kosmita w myśliwcu zestrzelił ich. Druga Wojna Światowa zalicza debiut, bo nie użyli jej prawie nigdzie - nawet w If It Bleeds - poza łanszotowym komiksem Demon's Gold, tylko z innymi Osiowcami.

Precedens stanowi też dogfight (oraz pozbawiony dredów Predator - co może sugerować, że to renegat), który wygląda trochę jak przereagowanie - godne ostrych narzędzi przeciw wilkowi - ale dla kosmitów taka sytuacja to też przecież nowość, nie? Ludzie nie występują naturalnie na granicy troposfery... na zewnątrz maszyn. Na ten segment przypada najłatwiejsze liczenie trupów i w cholerę nowych Pred-gadżetów, które jakoś trzeba ponazywać na fandomie.

Fabuła przypomina mi dwie rzeczy: pierwszą jest goszczący już tu Shadow in the Cloud - jego amerykańscy lotnicy, protagonista wbijający na imprezę na krzywy ryj (i nikt mu na początku nie wierzy), pełzanie poza kabiną mając pod tyłkiem tylko kilkaset metrów powietrza - choć tam mieli bombowce, nie myśliwce, a bebok nie kisi się z protagonistą; druga rzecz to książka kumpeli, bo jest o lotnikach wojskowych na polu bitwy (podałabym tytuł, ale nadal jest przed publikacją, więc nie jest jeszcze oficjalny).

Moim zdaniem był to najciekawszy segment i miał najciekawszego protagonistę (najłatwiejszego do odniesienia się), który spokojnie dogadałby się z Naru - to znaczy Ursa i Kenji też byli kreatywni, ale Torres miał najwięcej pola do popisu (wymuszonego przez konieczność tkwienia w kabinie czy nie - miał).

I moja teoria co do biologii Predatorów została potwierdzona.

ostatni segment
...czyli nie staraj się wygrywać, bo cię zauważą. Sytuacja to wyciągnięcie z grobu prawie trzydziestoletniego pomysłu Roberta Rodrigueza (tak, tego Rodrigueza od armaty przy pasku) na walki kogutów - tylko, że z ludźmi - połączone z reanimacją słabo zrealizowanego w tej marvelowskiej podróbie komiksu The Preserve i The Last Hunt chowania zawodników do zamrażarki na później.

Ale to tylko zapożyczenia, a nie jazda na kliszach - segment ma kilka zaskakujących rozwiązań i własną godność, a animacyjna estetyka scen walki nie obraża logiki.

Jest pewną zagadką, jak na stresie udało im się pokonać barierę językową - Ursa może mogła się podomyślać, bo angielski ma trochę staronordyckich korzeni, ale pochodzący z odizolowanej Japonii Kenji? - bo translatory działały tylko z predatorzego na ludzkie. Zapewne animowanie gestykulacji nastręczyłoby dodatkowej pracy.

I oczywiście obowiązkowy strażnik-debil od dźgania śmiercionośnej bestii.

PODSUMOWANIE
Nie jest to pozycja szczególnie odkrywcza, ale bardzo dobrze egzekwuje "stary, dobry styl", jak to określają ludzie, którzy dostają za takie opinie kasę. Największym krokiem wprzód jest oficjalne poszerzenie kultury Predatorów i otwarcie nowego szlaku fabularnego.

Pierwszych trzech Predatorów pełni raczej funkcję dekoracyjną - cały ich rozwój postaci to przybyłem-mordowałem-umarłem (veni-necavi-mori...? Cztery semestry łaciny XD). Przejęcie się losami tej trójki raczej nie grozi - to jeszcze nie ten Trechtenberg, dopiero w listopadzie - bo nie mają czasu na pobudowanie wokół siebie atmosfery, która rekompensowałaby rzezie. Co prawda w Predators ten typ z kłami, który rozwalił Morfeusza, miał łącznie mniej czasu antenowego niż którykolwiek z tej trójki, ale nadrabiał sugerowanym tłem (i psami). W sumie ten od myśliwca był spoko.

Tytuły segmentów można interpretować mniej dosłownie, niż preferowane uzbrojenie - Ursa faktycznie była taką trochę Tarczą, poza taranowaniem w razie potrzeby chroniła tyły (mama-bear, nomen omen); Kenji był za rozwagą i współpracą, a japońskie miecze wymagają rozgarniętego użytkownika; a Torres sam w sobie nie jest zbyt groźny, ale dać mu dostęp do maszyny, to klękajcie narody. Szkoda, że czwarty segment nie miał nazwy (choćby i powtórki "Killer of Killers" - który nie wymaga głębszej filozofii, bo jest wytłumaczony łopatologicznie dwa razy).

Wbrew pozorom, że to odbierze ducha, animacja to właśnie atut Pogromcy Zabójców - wyobrażacie sobie, ile środków pochłonęłaby realizacja na żywo scen podwodnych? Walk powietrznych? Albo na arenie? To właśnie dobrze, że animacja, nie cholerne CGI "live"-action (jeśli tylko na to będę narzekać na Badlands, powinno być w porządku). I aż nie mogę uwierzyć uszom, że obyło się bez zajechanych onelinerów Arniego (dropienie ich co część - poza Predator 2 - nie jest najlepszym pomysłem). W końcu, jest to pierwszy od trzech filmów (po Prey i Romulusie), kiedy nie mam zastrzeżeń co do finału.

I powodzenia ze zgadywaniem, kogo dubbingował Michael Biehn!


Predator: Killer of Killers
reżyseria: Dan Trechtenberg, Joshua Wassung
scenariusz: Micho Robert Rutare
dubbing: Lindsay LaVanchy, Louis Ozawa Changchien, Rick Gonzalez, Michael Biehn
___________________
ilustracja: xenopedia.fandom

11 czerwca 2025

O powstawaniu "Predatora", cz. 5: Zbiorowa odpowiedzialność za mordercę idealnego

Po tym, jak dżungla okazała się kiepskim terenem na szczudła, zaś JCVD nie wytrzymał presji (a ekipa filmowa jego), produkcja stanęła w martwym punkcie, dopóki ekipa od efektów praktycznych nie skombinuje łatwiejszego w manewrowaniu maszkarona (jakby manewrowanie czymkolwiek na meksykańskim zadupiu było łatwe).

Pierwszym podejściem było ubranie Huntera [tak, kiedyś ufok nazywał się bardziej adekwatnie] w egzoszkieletozbroję, żeby wyglądał straszniej; a jako że nadal miał te problematyczne szczudłowate nogi, trzeba było w końcu przyznać się, że się wtopiło i zmienić podejście.

I to jest japońszczyzna, a nie gołodupiec!

Przez krótki moment rozważano zgapienie z ksenomorfa (coś całkiem odwrotnego,
niż dwie dekady później knuli z Predalienem - więcej Aliena niż Predatora),
zanim spróbowano z... goblinem?

Za ostateczny projekt i jego podejścia odpowiadało tyle osób, że do tej pory etiam mater incerta est. Same żuwaczki to według jednych źródeł wkład Jamesa Camerona poprzez Stana Winstona, podsunięty podczas lotu na trasę reklamową Aliens w Japonii, a według innych - recykling z porzuconego Goblins Rogera Cormana, tych samych konceptystów, Roberta Shorta i Alana Munro; ten drugi miał być nieoficjalnie (i faktycznie, według Shannona Shea) autorem pełnej sylwetki opartej na grafice Masaja z gabinetu producenta Joela Silvera, za którą oficjalnie odpowiadał Mitch Suskind.

Ktokolwiek za to odpowiada, ma kredyt za dredy

W każdym razie efektem było zaangażowanie Stan Winston Studios - do akurat czego nie ma żadnych wątpliwości. Latem '86 Hunter-Predator był na językach firm od efektów praktycznych - zwłaszcza po zdaniu grabek przez Boss Film Studio - i SWS podjęło rękawicę z pewną rezerwą, bo udział oznaczał rozparcelowanie ekipy między Meksyk a The Monster Squad (wtedy oczko w głowie, teraz tylko smętny przypis do Predatora i niezbyt wielkie grono fanów).

Przy Predatorze pracowało tylko kilku z nas, podczas gdy wszyscy inni byli przy Łowcach potworów. W warsztacie panowało nastawienie, że Predator to film-"bękart", a Łowcy potworów to ten fajny. Robiliśmy za ryżego pasierba. Ale hej, słyszeliście o Łowcach? Widzieliście jakiś sequel czy "Łowcy potworów kontra Obcy"? Zrozumiałe, czemu wszyscy byli podekscytowani Łowcami, ale nawet, jeśli film zebrał grono wielbicieli, to nie był hitem, a Predator okazał się fenomenem.
- Howard Berger, chyba rzeźbiarz?

Neandertalczyk tydzień po spotkaniu z lwem jaskiniowym

Tu ująć szczękoczułek, tam dodać żuchwę...

Już w ferworze prac (sześć tygodni!) Predator wymienił rozdwojony język na przedłużone palce - spuścizna po Gillmanie z TMS - ale ogólnie biorąc, trzymano się projektu Steve'a Wanga na podstawie tego "masajskiego".

____________________
źródło:

31 maja 2025

Wnioski z "To"

Zostawmy kwestie, czy ekranizacje z 1990 i 2017-2019 były udane czy nie - budżety i możliwości techniczne mieli, jakie mieli. Odpowiadając, czemu To Kinga wymaga specjalnego traktowania - jest w cholerę długie. Banał.


Dlaczego trudne do ekranizacji?

🤡 Przede wszystkim tam jest wszystko - flashbacki, teraźniejszość, flashbacki flashbacków, wycinki gazetowe (kinda jak w Carrie), programy historyczne/przyrodnicze/oba naraz; w pewnym momencie następuje dłuższy kawałek o geologii i historii białego osadnictwa, zakończony wnioskiem, że dany kawałek ulicy nie zapewniał możliwości obrony przed stadkiem troglodytów. Możliwy konflikt priorytetyzowania względem istotności dla fabuły a zadowolenia fanów (wiem, że sporo osób interesowała śmierć Eddiego Corcorana).

🤡 Poziomy flashbacków zasługują na specjalny graf - główną linią jest "dorosłość", która dzieli się na flashbacki "dzieciństwo" i "książkę Mike'a", a oba mają jeszcze własne odgałęzienia - w tym sceny z przeszłymi tragediami. W dodatku "dzieciństwo" jest podane dość niechronologicznie - wiadomo, gdzie jest koniec (tam, gdzie koniec książki, DUH), mniej więcej wiadomo z początkiem (teoretycznie początek książki, ale we wspominkach pojawiają się jeszcze wcześniejsze daty od śmierci George'a), a pomiędzy sieczka (są części, gdzie lipiec występuje przed sierpniem, ale again - flashbacki).

🤡 Młyn powyżej jest spowodowany dopasowaniem flashbacków do przeżywających teże - czyli nie tylko głównej siódemki (od pewnego momentu szóstki), ale i Henry'ego Bowersa, Audry, męża Beverly... Co nie brzmi na duży kłopot, ale na papierze - na ekranie pokazanie związków pomiędzy scenami musiałoby zająć trochę ekwilibrystyki.

🤡 Sami-Wiecie-Która-Scena (A-Jeśli-Nie-Toście-Szczęściarze). I to nie tylko ona, ale i parę innych. Kwestia dzieci i seksualności istnieje, ale jeśli targetem książki/filmu są Amerykanie i ludzie z XX i XXI wieków, lepiej udawać, że nie ma tematu.


Co wypadałoby zrobić (w 2044???)

🎈 Iść z trendem filmów '17-'19 i umieścić akcję "współcześnie" w roku premiery, a "przeszło" 27 lat wcześniej (czyli w 2017 i 2044, jeśli producencka góra utrzymałaby prawidłowość) - książkowe plany 1958 i 1985 byłyby za drogą imprezą, jeśli chciałoby się zgrać to z dobrymi efektami; powiem tak - reżyser musiałby mieć renomę Spielberga albo Nolana, żeby zdobyć takie finansowanie. Mogą pojawić się za to problemy ze zblazowaniem dzieci i komórkami, albo przeciwnie - dałoby to pole dla nowych pomysłów Tego. Wszystko byłoby zależne od tego, czy chcianoby zadowolić fanów Kinga, czy ówczesną widownię składającą się głównie z ludzi, którzy nie będą wiedzieć, co to lata 50..

🎈 Serial limitowany - przy tak pokaźnym materiale 3 godziny 12 minut i 5 godzin 4 minuty spaliły jako niedosyt; 8-10 odcinków byłoby w sam raz (najmniej 6 godzin, najwięcej 10), na co zezwala format książki, podzielonej na części i interludia. Ta sama formuła sprawdzała się już przy innych Kingach. [Kiedy to piszę, serial Welcome to Derry jeszcze nie miał premiery - planują ją coś na 2026?]

🎈 Nie zapominać o roli Mike'a Hanlona! IMHO był jedną z najciekawszych postaci, a oddawanie jego roli kompendium tragedii Derry w filmie z 2017 gościowi, który i tak już miał hobby, to blisko strzału w stopę.

🎈 Pozostanie przy braku seksu to dobra droga - Sami-Wiecie-Którą-Scenę łatwo wyciąć, bo nie tworzy za szczególnie ciągu przyczynowo-skutkowego z poprzednią, następną ani flashbackiem, wprowadzenie do śmierci Hockstettera będzie wymagało edycji; reszta to kawałki strumieni świadomości, więc siłą rzeczy się je pomija.

🎈 Dobrym pomysłem byłoby zaangażowanie podobnych aktorów do ról dorosłego Henry'ego Bowersa i Toma Rogana - rozdział 22 (Rytuał Chüd) zaznacza, że bardzo się przypominali. To by nawet pasowało do postawionej parę rozdziałów wcześniej teorii, że Derry ścigało Przegrywów przez całe życie.

13 maja 2025

Tarot (2024)

Nic nie zapowiadało, że to będzie dobry film - a już zwłaszcza bezczelne Ctrl+C-Ctrl+V z Blumhouse'a sześć lat wcześniej - a jednak dostaliśmy... może nie diament, ale przynajmniej dobrze oszlifowaną cyrkonię. Zawsze lepiej od szkiełka.

Jeśli oglądaliście Prawda czy wyzwanie, to już macie jakiś obraz (i wam współczuję). Fabuła Tarota to technicznie ten mem "Dasz skopiować pracę domową? Jasne, tylko zmień parę rzeczy, żeby nauczyciel się nie połapał" - punktem wyjścia jest impreza, podczas której banda studenciaków gra w grę (tarot to gra?), która okazuje się budzikiem dla uj-wi-czego, które wybija ich jak śledzie w beczce z dużo bardziej kreatywnym MO niż Vecna w ST4 (uczcie się, Dufferowie!), więc młodzież znajduje ostatniego ocaleńca z poprzedniej edycji i urządza cuda wianki. Aż strach, co opęta "głuchy telefon". Albo "muzyczne krzesła".

Jednocześnie to adaptacja książki Horrorscope z 1992, ale na ile, to nie wiadomo.

Przyjmując, że oba filmy do duchowi "brothers from another mothers", Tarot jest tym bardziej udanym. I postaci sympatyczniejsze, i cuda wianki mniej skomplikowane (kiedy oglądam takie rzeczy, naprawdę nie chcę się zastanawiać nad logistyką), i zbrodnie.

A cóż to za zbrodnie! Istny festiwal dwuznaczności! Jako aspie byłam zachwycona, bo nie lubię przenośni, a dosłowność za wróżbami była bardzo satysfakcjonująca (poza dwoma ostatnimi razami, które trącą lenistwem scenarzystów). Im brutalniejsza, tym ciekawsza, bo z racji PG-13 (dlatego nie ma tam nawiązania do "spilling guts" [idiom: wygadać się, dosłownie: wylać flaki]) wymuszała kreatywność w ukrywaniu gore, i to wcale niczego nie łagodząc - w jednym przypadku było jeszcze upiorniej, bo widać głównie reakcję ofiary, a co się dzieje za kadrem, trzeba sobie dopowiadać.

Nieco gorzej, jako dla aspie, wypadły liczne jump scare'y i zbliżenia na ryjki stworów (ano są stwory. W tym jeden w cylindrze. NA OSIEMNASTOWIECZNEJ TALII). Rzucanie ich paszczami w obiektyw nie było konieczne, naprawdę. To były bardzo dobre charakteryzacje.

reżyseria: Spenser Cohen
scenariusz: Spenser Cohen, Anna Halberg
wystąpili: 
Harriet Slater, Adain Bradley, Jacob Batalon, Avantika
____________________
ilustracja: IMDb.com

26 kwietnia 2025

O powstawaniu "Obcego", cz. 4: Kinder-Niespodzianka, której nikt nie chciał (a teraz chce każdy)

[Temat prawie że okolicznościowy - tydzień temu była Wielka Sobota]

Na ironię, nie wiadomo, jak ab ovo wyszła historia Jaja - przypuszczalnie nie był to aż tak pasjonujący proces myślowy, żeby uznano go za warty spisania. Na materiałach pozascenariuszowych Jajo zawsze figurowało zgodnie z esencjonalną funkcją jako pojemnik na większą gwiazdę (o której za rok):

POJEMNIKI. Skórzaste przedmioty w kształcie jaj, wysokości około metra, zawierające larwy obcego. Zwieńczone są małą „pokrywą”, która odskakuje, gdy podchodzi ofiara.
- list O'Bannona do Gigera, 11 lipca '77 [za: Robert Filipowski]

(Warto dodać, że oryginalna nazwa tej fazy to Spore Pods, czyli strąki zarodnikowe).

Praca 363i. Większość projektów uwzględnia Jajo wraz z twarzołapem,
więc przygotujcie się na powrót tego drania za rok

Lista z 17 lutego '78 podaje trzy wersje Jaj: mętne (wiele sztuk, te do interakcji elastyczne), przezroczyste (kilka) i przezroczyste do wyplucia twarzołapa. Giger i Peter Voysey rozpoczęli fermę na początku września, gdy tylko "góra" przestała się płonić na widok wersji testowej.

Giger skorzystał z wykształcenia z wzornictwa przemysłowego, żeby nie przekombinowywać - od tego film miał Ridleya Scotta - i zaprojektował jajo zgodnie z jego funkcją. A że był Gigerem, nie obeszło się bez fundowanie grubym rybom Niebieskich Ekranów Śmierci, od producenta Carrolla kwękającego o panice wśród chrześcijan, przez kwiat scenografa planowego, po Scotta, któremu szczelina wylotowa kojarzyła się z cipą; skądinąd słusznie.

(Praca 381) Przyjrzyjcie się, a potem obejrzyjcie Obcy: Romulus
 i wyobraźcie sobie, jaki cyrk zrobiliby czterdzieści pięć lat temu
Ridley, masz obcego biegającego z metrowym penisem na głowie. Na statku obcych są trzy czteroipółmetrowe waginy, a ty twierdzisz, że jajo jest obsceniczne?
- Carroll na powyższe [za: RF]

Giger zrepetował iście w swoim stylu - dublując srom, żeby zadowolić i kwiatolubną część decyzyjną, i chrześcijan. Nikt chyba nie przejrzał tego sarkazmu, bo dalsze problemy ten etap miał już tylko natury fotograficznej.

Wyróżnienie w konkursie na pisankę

Jaj wykonano łącznie około 130, większość gipsowych lub polyestrowych. To "wypluwające" było gumowane, a na mechanizm otwierający musiało czekać do końca września. Ładownię sfilmowano 29 września (zaraz po kokpicie, gdy tylko "armia" wymieniła fotel z Pilotem na Jaja), powtórki 10 października, po czym wszystko na szrot - sam koniec terminu wynajmu hal. Otwieranie Jaja z "wypluwaniem" kręcono już w postprodukcji, 22 listopada.

Przemyślajcie głupotki scenariuszowe, bo skończycie, przez cały boży dzień rzucając typowi w twarz gumowym peniso-skorpionem

Taka ciekawostka, że jednoszczelinowym jajom udało się ponoć dostać do oficjalnej wersji, jako statyści ostatniego planu.

*

BONUS [bo i tak go wykasowano]: eggmorphing, czyli ostatnio-pierwsze stadium cyklu życiowego. Nie jest to kanon, a więc briefing - zamiast jajo złożyć, Big Chap obślinił truchła kilku ofiar, żeby przepoczwarzyć je w Jaja (z czego konkretnie miałyby powstać same twarzołapy - no idea).

W tym momencie Luke poczuł, że już nie jest na Dagobah
W wolnym czasie Scott projektował muzea sztuki nowoczesnej

Produkcja jest owiana mgłą niejasnej chronologii - Giger i Voysey zajęli się projektowaniem już po Wielkim Sromowym Szoku, a więc na początku września - prawdopodobnie 4-go. Pierwszy "jajomorf" był gotowy na 10 września, drugi kilka dni później - na pewno najpóźniej 15-go, kiedy Scott uznał, że trzeba przewrócić dekorację do góry nogami.

(Praca 393) Trzeci do brydża i dopiero chrześcijanie by się rozszaleli

Wersja Dallasa wymagała sklejania wszystkiego na odlewie Toma Skerritta, bo jako późniejsza ofiara musiał być jeszcze rozpoznawalny. Harry Dean Stanton miał pod tym względem o tyle wygodniej, że Brett po takim czasie był usmarkany do pełnej anonimowości i wystarczyło pracować na kukle. Dodatkowo do scen palenia potrzebne były jeszcze cztery lateksowe figury (okablowane, bo Dallas miał płonąć żywcem) do czterech kątów ujęć. Ze względów estetycznych postanowiono obłożyć Skerritta żywymi robakami.

Zanim zrobiło się gorąco, Dallas wymyślił już sześć przyczyn,
przez które znalazł się w tej niewygodnej sytuacji 

Po obsuwie z 17 września na 25 udało się w końcu sfilmować przedśmiertną rozmowę z Dallasem. Następnego dnia skok do Bray, gdzie "jajomorfy" (ze Skerrittem już jako widzem) poszły z dymem. Albo wtedy, albo wcześniej doszło do incydentu ogniowego:

Musieli nauczyć Sigourney używać miotacza ognia. Ćwiczyła więc za studiem na wielkim trawniku. Ten sprzęt wypluwa płomienie na sześć metrów. Kiedy przygotowywali scenę, w której Tom jest w kokonie, Ridley nakazał: "Ognia!". W tym momencie technik od efektów specjalnych krzyknął: "Cięcie!". Gdyby odpaliła miotacz, cała ekipa, łącznie z nią samą, usmażyłaby się. Mogła być z tego wielka tragedia, ale akcja dodała scenie napięcia.
- Veronica Cartwright [za: RF]

Ostatecznie robota poszła na darmo, gdy w bliżej nieokreślonym terminie między drugą połową kwietnia 1979 a początkiem maja (kilkanaście dni przed premierą) scena poszła w cholerę jako spowalniacz, za czym opowiadali się Scott, montażysta Terry Rawlings, producent David Giler, współscenarzysta O'Bannonna Ron Shusett, Carroll, a nawet Skerritt.

Chyba, że macie wersję reżyserską.


05 kwietnia 2025

"Uderz w Struny", Joan He

Retelling Opowieści o Trzech Królestwach, jakim jest Uderz w Struny, podpada pod kategorię fantastyczną nie ze względu na opieranie się na opowieści, tylko przez kreację świata - tak jak w Żelaznej Wdowie mieliśmy kopię VIII-wiecznych Chin w całej ich mizoginicznej glorii, tak tutaj w III-wiecznych quasi-Chinach główne role w dramacie obsadzają kobiety. Jest tam kilku mężczyzn, ale najgrubsze ryby polityki i militarystyki są piękniejszej płci (z rodzynkiem-strategiem Wroną); w dodatku to grupa wiekowa +/- 20, co u czytelnika z Zachodu może wywoływać pewne problemy z rozróżnianiem (chyba stąd częste podkreślenia ubioru). Wedle słów autorki w posłowiu, był to zabieg bardzo celowy, motywowany przede wszystkim jej doświadczeniami w Ameryce, gdzie "osobę widziano w niej na ostatnim miejscu, na pierwszym zawsze Azjatkę". Stąd brak gender w świecie przedstawionym, żeby  postaci - zwłaszcza protagonistko-narratorka - nie były definiowane jako to, czym się urodziły.

Mówiąc o narratorce, Zefir (prawdziwe imię - Pan Qilin; jeszcze do tego dojdziemy). Jawi się ona od pierwszych chwil jako ktoś nieco komiczny - prezencja to priorytet, więc powłóczyste białe szaty na zagnojoną drogę must have (mogę się mylić, ale mundur wysokiego szczebla nadal sygnalizowałby motłochowi, że ma bić pokłony), a od następnych już jako sodówa. Zrzędzi na szeregowców, cywili, kadrę wojskową niezachowującą odpowiedniej sztywności... Co akurat rozumiem, bo na studiach trafiali mi się ludzie planujący na ostatnią chwilę (przy czym "planujący" to eufemizm - bo po co ustalać na zaś, kto ma kogo na bilecie grupowym, lepiej dzwonić pod nosem konduktora, gdzie jest jeszcze wolne miejsce i latać przez cały skład). Innymi słowy, Zefir zyskała. Im głębiej w narrację, tym bardziej okazuje się, że jest również paranoiczką, ale jak ma nią nie być jako strateżka frakcji na przegranej pozycji? I to tak przegranej, że najmniejszy drobiazg może wyrzucić tę frakcję z równania?

Żeby nie było prosto, aura fantastyki w pewnym momencie nabiera nowych odcieni, i jak Zefir zaznacza do upadłego, że magic userką nie jest, tylko fenomenalną obserwatorką (a i nie wszechmocną - raz się omsknęła ze zmęczeniem łuczników, za co dostała satysfakcjonujący kubeł zimnej wody od Wrony), to później wyczyniają się cuda wianki, których scharakteryzowanie byłoby spoilerem. A że materiału wyjściowego nie znam, to nie stwierdzę, na ile ten rozwój sytuacji wierny, ale z przypisu autorki wnioskuję, że interpretowała dość swobodnie.

Trudnym orzechem do zgryzienia okazały się personalia, dla mojego zachodniego mózgu bardzo neutralne. Nie zliczę, ile razy z pomocą leciał spis postaci na początku, bo rodzaj przydomka nie pasował do rodzajnika noszącego. Zazdroszczę w takich chwilach anglojęzycznym, u nich wszystko poza ludźmi jest nijakie. Ta Zefir, ten Wrona. Faktycznych imion i nazwisk jest kilka, ale chińskich, więc tu też powodzenia na Zachodzie. Nie pomagała narracja w czasie teraźniejszym - moja znienawidzona - co w zamian dało się wykazać feminatywom, w normalnych warunkach przyprawiających o salto mózgu (czytałam co czytałam, i mnie generałka i strateżka po prostu nie leżą), a tu przynajmniej wiadomo, kto "mówi" czy "idzie".

25 marca 2025

4 urodziny bloga

wejść6889 razem, 2981 tego roku (>8 dziennie; >248 miesięcznie)

najaktywniejszy miesiąc fazymarzec (501 wejść)

najaktywniejszy dzień fazy: 4 marca (179 wejść)

najpopularniejsze posty fazylogline'y do "Fantologii" (144 wejść), statko-magazyn z "Obcego" (12 wejść), recka "Gniewu Potrójnej Bogini" (10 wejść)

postów: 170 (tej fazy: 26)


16 marca 2025

"Ostatnia Upadła Kraina", Graci Kim

[Dlaczego w całej serii uparcie tłumaczą "realm" jako "kraina", skoro "królestwo" jest bliżej w słowniku? Przecież już raz był podmiot żeński w tytule, dla równowagi powinien być nijaki!]

Mamy pewien progres, bo za akcję w końcu nie odpowiada nieprzemyślany pomysł Riley. Tylko łatanie konsekwencji po takowym. Pamiętajcie, dzieci - jeśli "banda nudnych dziadków" twierdzi, że regularne używanie dyngsu do podróży między światami zrobi tym światom kuku na muniu, nie bierzcie przykładu z Hattie i zmanipulowanej przez nią Riley, bo nudne dziadki jednak mają dłuższe doświadczenie.

W czym postępu nie ma, to w gubieniu czynności (acz przyznaję, że coraz rzadziej), z których jedna sytuacja - brak wzmianki o otwieraniu wszystkich klatek pomiędzy pierwszą a ostatnią - wygląda na przyspieszenie, ale jak Riley wydostała się z moździerza? Oraz czemu trzeba wracać o akapit, żeby zrozumieć, że Hattie poleciała do drugich drzwi, a nie zawróciła do tych, którymi weszła?

Na szczególną uwagę zasługuje zdanie, przez które cała intryga drugiej książki idzie się tarmosić w krzaki - a sens jego taki, że po zgonie Riley i Dahl, jako personifikacje Słońca i Księżyca, wracają na nieboskłon (zgodnie z zasadą, że dusze wracają, skąd pochodzą - co w przypadku większości istnień oznacza przechowalnię w Krainie Duchów). Tyle że, jak wszyscy pamiętają, Riley popełniła samobójstwo i wylądowała w standardowych zaświatach. Jakieś wyjaśnienie tego fenomenu? Ktoś kojarzy, czy Graci Kim odpowiadała na podobne pytanie w swoich socjalach?

I włosy Dahla, praktycznie przy każdym jego pojawieniu w narracji MUSI paść przypomnienie o kolorze jego włosów, zawsze jakieś takie poetyckie. W poprzedniej części to męczyło, w tej korciło, żeby zgolić mu ten łeb.

Tym razem więcej rzeczy zaskoczyło mnie pozytywnie:
 zygzak ekspozycja muzealna-emmettowe tłumaczenie o syndromie oszusta; 
 przypadkowy nur w ocean hotelowej fontanny; 
 okołokrólicze inside jokes w farmaceutykach (Lab animals just wanna have fundamental rights!); 
 załamanie nerwowe Riley po dźgnięciu istoty żywej; 
 moje ulubione - bardzo ukryta aluzja do Predatora, kiedy Lisica użyła czaru niewidzialności.

https://tenor.com/pl/view/predator-eyes-flash-flashing-glow-gif-17155899

Postaci (nawet Jennie) zrobiły krok ku Jedni i nie ma już nikogo, kto by wkurzał lub radował, co zawdzięczamy regularnej wymianie towarzyszy przez Riley. Chyba tylko to uratowało Hattie przed zostaniem hidden-villainem. Emmetta natomiast to, że autorka w końcu przestała udawać, że wie, jak zachowuje się człowiek "chłodny" emocjonalnie. I niestety, ale Bogini Jaskiniowa Niedźwiedzica w pierwszej części była jedyną z panteonu, która zachowywała się jak faktyczny wielomillenijny byt, a nie gimnazjalistka z kółka dramatycznego (dobra, jeszcze Wodna Smoczyca się wybijała, ale czy naprawdę musiała bawić się w zagadki?).

[https://rzekaswiadomosci.blogspot.com/2024/12/modziezowkowe-bingo.html]

*

W podsumowaniu całej serii, seria drobnych wątpliwości:

1. Status hybrydy Emmetta. Dosłownie żaden element trzech książek nie wskazywał, żeby uznawano to za coś złego - nikt nie złorzeczy na matkę Emmetta za ślub z niemagicznym, nikt nie goni samego Emmeta, nawet Jennie, po której takiej akcji należałoby się spodziewać. Najwyraźniej cała ta niechęć to po prostu luźne gadanie bez odniesienia do rzeczywistości.

2. Związki małżeńskie. Praktycznie każde małżeństwo, jeśli wspomina się jego przynależność klanową, jest wewnątrzklanowe. Międzyklanowe najwyraźniej mogą istnieć, skoro dorośli nie próbują poprawiać shippowania przez dzieci Hattie z chłopakiem nie-Gom, ale najbliżsi dorośli są pro-inkluzywni (czy w takim razie dzieci nie przemycałyby opinii własnych rodziców? Sugerując, że ich rodzice też nie widzą nic złego w związkach międzyklanowych?). Ta kwestia jest jednym wielkim niedopowiedzeniem, a założę się, że wielu czytelników interesowało, po którym rodzicu dzieci z międzyklanowych związków dziedziczyłyby magię.

3. Inkluzywność społeczności szamanów (czy tam czarownic według wersji oryginalnej; który geniusz wpadł na szamanów!?). Jak duża jest ich społeczność? I jak to się przekłada w stosunku do populacji Koreańczyków (globalnie circa 82 miliony, jak na czas trwania serii)? Przy zakazie krzyżowania z mugolami saram w końcu doszłoby chyba u szamanów do kojarzenia krewniaczego?

07 marca 2025

Strange Darling (2023)

Przed seansem jedynym bezpiecznym maximum wiedzy o fabule jest "randka z seryjnym mordercą poszła źle i facet chce ustrzelić babkę na tle uczuciowym". A w zasadzie najlepiej nie wiedzieć nic, tylko do tego trzebaby ani nie interesować się tematem, ani nie być onjaljn

Anachroniczne rozdziały (dla ukrycia plotu) mogą się kojarzyć z Pulp Fiction czy obiema częściami Kill Billa, tylko bez standardowej tarantinowskiej logorrhei. I nieludzkich ilości krwi. Są zgony, ale bez zapotrzebowania na stowarzyszenie irlandzkich malarzy ścian*. Za to czuć tę inspirację do burzenia klisz gatunku, która doskonale sobie radzi i bez segmentacji, a najlepiej we współpracy z nią.

Jeśli już kogoś podkusiło, żeby zajrzeć do trailera, na pewno kojarzy stwierdzenie The Lady o nierówności płci wobec poczucia bezpieczeństwa w trakcie rozrywki - jeśli kobieta chce się zabawić, musi się okombinować i nazabezpieczać, a czujność i tak pozostanie na pierwszym planie; w tej samej sytuacji facet po prostu się nie zastanawia. To nie jest wstęp do rozprawy o patriarchalnym przyzwoleniu dla sprawców, tylko zachęcam do zastanowienia się nad tym zjawiskiem. Poza tym gdy ja oglądałam trailer, byłam święcie przekonana, że gadają w kinie samochodowym; nie wpadłam do seansu, że światło to neon.

Jestem usatysfakcjonowana rozsądnym zakończeniem i brakiem scen seksu (nie jestem ich przeciwniczką in ipsis, tylko czuję się przy nich niezręcznie), oraz rozgarniętą protagonistką. Nagrodę mindfucka produkcji otrzymuje zagadka, czemu The Lady założyła buty i została w bieliźnie (sytuacja nie powiewała jeszcze redflagami, dla szerszego obrazu).


*) nawiązanie do "słyszałem, że malujesz ściany, Irlandczyku", czyli do zamalowywania rozbryzgów krwi


[W związku z prowadzoną na tej szacownej łajbie polityką "bez spoilerów" dalszą część doradzam tylko tym, co już widzieli film]

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

.

Kwestia podwójnych standardów ma drugie dno, z którego czerpie seryjny morderca z karty początkowej. Korzysta z maski potencjalnej ofiary, odgrywa teatrzyk zranionej sarenki. A ofiary, pokrzepiane kulturowo, że nie muszą na siebie uważać, gładko wnikają w ułudę, że to one będą łowcami, zanim ockną się z wylotem lufy między oczami.

Ciekawa rzecz, że z mundurowych przybyłych na miejsce masakry to szeryf podejrzewa The Lady o bycie tą złą, natomiast szeryfka od pierwszej chwili widzi w niej ofiarę. Całe to mityczne "męska logika vs kobiece współczucie" wypada specyficznie przy zbudowanym na początku randki stwierdzeniu o wyższej sprawczości wśród mężczyzn. Ale może mundurowych nie trzeba brać pod uwagę, bo prawo nie bierze pod uwagę ludzi.

Innego policjanta chyba każdy sklasyfikował jako gorszego człowieka niż jego cel, ale znów - czy w takiej samej sytuacji kobieta-policjant miałaby społeczne przyzwolenie na zaszczucie mężczyzny-przestępcy, którego ofiary są tej samej płci, co ona?


reżyseria i scenariusz: JT Mollner
wystąpili: Willa Fitzgerald, Kyle Gallner, Barbara Hershey

____________________________
ilustracja: IMDb.com

Śmierć jednorożca (2025)

Jeden z tych, których opis brzmi jak kolejna oderwana klepka, ale realizacja dobrze się klei. Jednorożce mają rozbudowane tło i lwią część u...