Pogoda na majówkę dopisała aż za bardzo - niepotrzebnie brałam taką dużą torbę, polar i bielizna termiczna były zdecydowanie zbędne. I tak było mi gorąco w dwóch warstwach lnu i podkoszulku (żeby nie dostać podrażnień), pół metra od rozbuchanego jak pies hutniczy ogniska, na którym podpłomyki wychodziły jednocześnie zwęglone i niedopieczone. Bo wylądowały na brzegu, bo kolega ze stanowiska w tym samym czasie postanowił ugotować soczewicę. W niedzielę słonko tak napieprzało, że pół epoki kamiennej brało od stanowiska rybackiego płótno na chusty.
Choć i tak to mezoliciarze mieli gorzej:
No i turyści - póki byłam na kuchni, aż tak tego nie widziałam, ale po wymianie na kącik naukowy vel gadanie o krzemieniach faktycznie były spore tłumy (choć podobno gie widziałam, bo przeniosłam się dopiero we wtorek, a szczyt minął w niedzielę). Ale nie dostałam ataku paniki od rozmawiania z nieznajomymi, a to pozytyw. Uwagi nie należały do szczególnie kreatywnych, ale to dorośli - dzieci bywały bardzo szczere. Na mezolicie dwa razy padła uwaga o smrodzie ogniska (niegrilujący? W Polsce?), i raz coś o menelach.
Archeologia przyciąga ciekawych ludzi. Jeden kolega adoptował paczkę krojonego chleba, która została po ognisku z pierwszego dnia, i nazwał go Albin, po kierowniku działu reko. I powinien trafić na SOR zamiast kierownika, żeby utrzymać tradycję, bo wnętrze mu się trochę pokiereszowało (temu chlebu).
I takie pytanie - studenci i piwo to jakaś ogólna zasada? Znaczy nie chodziliśmy tam non stop napruci, tylko złożyły się majówka i ognisko, a temat anegdot był okrojony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz