James Rollins ma problem.
Od lat jego warsztat jakoś nie chce wyjść poza schemat "ooo, jaki ładny, bezcenny zabytek/cud natury/dziedzictwo narodowe/whatever. Roz*ebmy to!".
Nie będę pastwiła się nad jego wikipedystycznymi opisami, spowalniaczami akcji wciskanymi z dupy, dialogami godnymi Listów do M tysiąc pięćset sto dziewięćset, ani nawet zero-jedynkowymi postaciami. Może to tylko efekt żenującego tłumaczenia, nie chcę mi się jakoś sprawdzać. Więc o co się ciskam?
O filmowość. Amerykańskofilmowość.
"Amazonia" to nie jest akcyjniak z elementami nauki, nie dajcie się zwieść. To akcyjniak z elementami nauki jako wymówką do akcyjniaka. Bo choć otoczka kulturowo-technologiczno-biologiczna opisana jest pięknie (no dobra, wymyślona, ale nie uprzedzajmy faktów), jest niczym innym jak wymówką do czasem widowiskowych morderstw. Nieprawdaż, że brzmi jak kolejna wypluwka Holiłudu, jak Putin udający żywego człowieka, jak świat filmowy udający tolerancyjne i inkluzywne społeczeństwo? Niby wszystkie elementy są na miejscu, niby widać efekt zamierzony, ale gdy tylko przesunie się parę kroków, nagle się wszystko rozjeżdża.
Nie twierdzę, że Rollins jest fatalnym pisarzem, po prostu brak mu duszy. Tego czegoś, dzięki czemu poczuliśmy, że przeżyliśmy coś fascynującego, i mogącego istnieć naprawdę. Bez czego Rollins ląduje na smutnej półeczce "świetny pomysł, ale nie". A tak to po prostu kolejny popkorniak, do przeczytania na raty. No ładne, były wybuchy, byli jajogłowi, nawet z sensem gadali, next!
Nie pomaga nawet czynnik Aliens (który, jak sądzę, stał się sobą, bo film Camerona jako pierwszy użył tej fabuły i zyskał sławę), zapewne przez zmarginalizowanie go do upartego przekonania, że wyszkoleni, odznaczający się nadprzeciętną formą komandosi - nie jakieś tam poborowe trepy, elita, panocku! - mają o wiele mniejsze szanse przeżycia niż banda mieszczuchów, których jedyne zetknięcie z "sytuacją zagrożenia życia poza cywilizacją" było wezwanie helikoptera ratowniczego do upadku ze skały, względnie niepomylenie kroków przy opatrywaniu ukąszenia grzechotnika (to Ameryka). Co robi się tym bardziej kuriozalne, gdy już się obczai czyhające w bezludziu niebezpieczeństwa:
Nie zaspoileruję, wspominając, że po dotarciu do czegoś istotnego przyrodniczo, wysadzili to ze spektakularnymi fajerwerkami, kilkoma rdzennymi mieszkańcami, i całą gamą cholernie rzadkich i/lub zagrożonych gatunków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz