[To tytuł wystawy. Kinda kwaśno, po mojemu.]
Sytuacja wygląda tak, że przez ostatnie dziesięć lat Wydział Biologii UW przechowywał szkielet, straszący wszystkich chcących skorzystać z kibli przy głównym wejściu, i jakoś przed październikiem zeszłego roku (wtedy już tam go nie było) przeprowadzili go do Muzeum Ewolucji na wystawę o kawałku ekosystemu Górnego Śląska z późnego triasu.
I tenże prawdziwy-czy-zrekonstruowany Smok wawelski - nie żartuję, to jego oficjalna naukowo nazwa - to takie filogenetyczne niewiadomoco, pasuje i na teropoda, i rauizucha, w każdym razie drapieżny gad. Zobaczymy, jak Grzegorz Niedźwiedzki skończy pracę doktorską. Miało to-to pięć czy sześć metrów od nosa do ogona i gryzło kości.
O lisowicji słyszę pierwszy raz w życiu i mnie zaskoczyło, że bydlę miało gabaryty hipopotama. Pewnie dlatego, że zasugerowało mnie porównywanie dicynodontów do świni. Dicynodonty to te stworki, które jako lystrozaury obsiadły świat od RPA po Syberię w okolicach wymierania permskiego, doprowadzając paleontologów do szału, bo zdarzało się wykopać dziesiątki ich, a zero czegokolwiek innego. Lisowicja to łabędzi śpiew tej grupy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz