Nawet nie będąc bezpośrednią laurką do Kinga, Czarny telefon jest nią jako dzieło jego syna - i robi to lepiej niż ten fanfikowy crossover rozciągnięty na piąty sezon. Tutaj przemoc rówieśnicza to zagrożenie równe dorosłemu psychopatycznemu mordercy, a nawet bardziej nurtujące i trwałe; napisy początkowo nieźle zapowiadają, co w programie.
Moim zdaniem najlepiej działającym typem horroru jest ten odludzki, najbardziej przyziemny, bo możliwy do zrealizowania - i najczęściej inspirowany taką realizacją. Grabber to kolejny wykolejeniec z linii kongi orającej USA od końca sikstisów (zwanej "złotym wiekiem seryjnych morderców"), przyziemny do bólu i niebudzący zrozumienia ani współczucia zbędną motywacją. Teatralnością przypominał mi trochę Jokera - tego Keoghana, na podstawie usuniętej sceny; ciężko powiedzieć, czy były inspiracje i w którą stronę, bo zdjęcia obu powstawały w zbliżonym okresie (koniec The Batman zahaczył o całość Czarnego telefonu) i nie wydaje mi się, żeby dzieliły studia czy ludzi, w każdym razie odbiór jest ciarkogenny.
Czy element nadprzyrodzony (do złudzenia przypominający tatusine "lśnienie") psuje efekt? Szczęśliwie nie, broniąc się stroną techniczną. Nie jest podsycaczem grozy - duchy straszą tylko przez pierwszy ułamek sekundy, jako jump scares, dalej są po prostu przygnębiające; ich choreografia, zwłaszcza Billy'ego (to tylko ja, czy trochę za słabo ukryli doprawkę CGI?), bardzo dobrze niwelowała efekt "gadających głów", a w przypadku Vance'a 'Pinballa' ratowała uparte powtórki. "Czitowanie" Gwen? Stylizacja na wideo domowe kręcone z ręki sprzedaje to.
Kupuję, że Finney to wyjątek od reguły, bo jako jedyna ofiara miał nie-lśnienie, bo nie był głąbem (poza tym drobnym, acz istotnym dla fabuły momentem dania się nabrać podejrzanemu typowi, jakby raptem kilka dni wcześniej nie był święcie przekonany, że taki krąży po okolicy [to ten słynny brak instynktu przetrwania nastoletnich chłopców?]), umiał dedukować i wymyślić proch. I daję spokój z tymi oczywistościami uświadamianymi przez ofiary - rozumiem, że wielu widzów wykorkowałoby z nudów, gdyby do oglądania był tylko kręcący się ze słuchawką chłopak. Ostatecznie finał rozplanował sam.
Mniej wyrozumiała jestem dla ekspozycji w rozmowie Gwen i jej ojca o matce i tym nie-lśnieniu - "jestem siostrą twojej matki, która cię wychowała", jak to określiła Prostracja. Oraz dla poziomu nieogaru policji wolącej polegać na nieletnim medium niż przepytać wszystkie sklepy żelazne w okolicy pod kątem nabywania materiałów przydatnych przy pozbywaniu się zwłok (i do wygłuszania przechowalni wkrótce-zwłok) albo określić "teren łowiecki" - panowie drodzy, siedemdziesiąty ósmy to już czas, w którym nawet przeciętny policjant powinien znać takie procedury.
Generalnie nie miałam za wiele do czepiania się - żarty nienachalne, finałowa "walka" w duchu Prey (albo raczej ta z Prey w duchu tej?), refleksyjny geniusz zamieszania z domem [fraza jest jasna dopiero po obejrzeniu] oraz Backstage at Budokan w soundtracku (kawałek o samotności w obcym otoczeniu (Budokan to japońska arena koncertowa - ten szok kulturowy dla zachodnich zespołów)) - nic, tylko cieszyć się tym ponurym filmem.
